Salkantay – trekking do Machu Picchu na własną rękę
Salkantay zdecydowanie nie był naszym podróżniczym marzeniem. Zdarzało się, że spotkane w Peru osoby pytały nas, jak planujemy „zdobyć Machu Pichu”. I odpowiedź zawsze była bardziej niż prosta – autobusem.
Słynna Inca Trail jawiła nam się jako coś totalnie przecenionego. Pół wypłaty (albo nawet i cała), jedynie aby poczuć satysfakcję ze zdobycia jednego z 7 cudów świata na własnych nogach. Do tego rezerwacja, którą trzeba wykonać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. To sprawia, że Inca Trail staje się prestiżowa i nieosiągalna. A dla ludzi, którzy nie lubią chodzić po schodach – wręcz niedorzeczna.
Przyznaję jednak, że o trekkingu Salkantay nigdy wcześniej nie słyszałam. I dowiedziałam się o nim przypadkowo, gdy zobaczyłam wpis na instagramie jednej z blogerek podróżniczych, gdy byliśmy już w Cuzco. Miał on jedną, przeważającą przewagę nad Inca Trail – można było zrobić ten trekking samemu. Bez przewodnika i nadwyrężania budżetu. I tak oto, obawiając się choroby wysokościowej, pełni wątpliwości i niepewni swojej kondycji, tydzień przed wykupionym wejściem na Machu Picchu, zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie. I zaczęliśmy planować swój trekking Salkantay. Bez przewodnika i bez namiotu. Za to z wieloma niewiadomymi.
Czasami jednak te najbardziej spontaniczne decyzje okazują się najbardziej trafionymi i wyznaczają najlepsze wspomnienia.
P.S. Ten post poświęcony jest w pełni naszym doświadczeniom podczas trekkingu, to taki mały pamiętnik. Jeżeli szukasz bardziej technicznego poradnika, to przygotowaliśmy całkiem kompleksowy opis Trekkingu Salkantay na własną rękę. Częstuj się!
W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!
Tak więc dotarliśmy, jesteśmy w Aguas Calientes. Stoimy tutaj z piekącymi stopami i palącymi mięśniami. Nawet tymi, o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Zakończyliśmy swoją wędrówkę po 76 kilometrach.
Ale zacznijmy od początku, oto (niezbyt)krótka historia o tym, jak to wszystko wyglądało.
Spis Treści
Salcantay – dzień pierwszy
Dzień zaczął się dla nas dość wcześnie, bo o 03:00 nad ranem. Za godzinę ma odjechać pierwszy bus do miejscowości Mollepata, skąd większość osób łapie taxi do Challacancha, gdzie zaczyna się właściwa trasa piesza w kierunku Aguas Calientes.
Ludzi było jednak dość sporo, a miejsca w busiku mało, dlatego nie załapaliśmy się na pierwszy odjazd. Odczekaliśmy jeszcze pół godziny, zanim kolejni Peruwiańczycy załadowali się do Colectivo i z małym opóźnieniem opuściliśmy Cuzco. Gotowi na pierwszy, krótki dzień trekkingu.
Dojazd do Mollepata – zaczynamy nasz Salkantay
Wysiedliśmy z busa i spytaliśmy jednego z taksówkarzy, ile kosztuje przejazd do Challacancha. 80 soli za 15km, ups. Jako, że ta kwota zwaliła z nóg to postanowiliśmy przemyśleć tę cenę podczas śniadania. I po chwili przeżyliśmy drugie zwalenie z nóg, gdy najtańsze śniadanie w karcie kosztowało 25 soli. Wiecie, być może patrzylibyśmy na to inaczej, gdybyśmy przez ostatnie 4 miesiące nie jedli identycznych posiłków za połowę tej ceny. Odwróciliśmy się więc na pięcie i uznaliśmy, że w gruncie rzeczy wolimy być głodni niż oskubani. Usiedliśmy z tym postanowieniem na ławce, czekając na przyjazd kolejnych grup osób z Cuzco. Licząc na spotkanie pary, która mogłaby złożyć się z nami na absurdalnie drogą taxi.
Drogie taxi i trochę dłuższy spacerek
Czas jednak mijał, a nasze szanse powodzenia spadały. Postanowiliśmy więc podjąć trudną decyzję, na którą nie byliśmy przygotowani. Idziemy na piechotę z Mollepata, dokładając sobie kilkanaście kilometrów. I jednocześnie odpuszczamy Lagunę Humantay, czyli jedną z największych atrakcji regionu Soraypampa. Na to nie starczy nam już czasu, gdy dotrzemy na miejsce. Morskie Oko mamy w Polsce, przeżyjemy.
Ruszyliśmy w drogę i jak z nieba wyrosła nam jedna z tych sprzedawczyń kanapek, które ratują rano lokalsów przed absurdalnymi cenami dla turystów. Kupiliśmy dwie bułki za 4 sole i o godzinie 07:30 rozpoczęliśmy nasz pierwszy dzień trekkingu.
Szybko zrozumieliśmy, dlaczego większość osób zaczyna od miejscowości Challacancha. Trasa ciągnęła się wzdłuż szutrowej drogi na aut. Wciąż pod górę, nigdy z górki. Mijaliśmy pola uprawne i długie łąki. A gdy wreszcie zobaczyliśmy znak oznajmiający o rozpoczęciu naszego trekkingu, weszliśmy do lasu i kamienna dróżka pod górę stała się jeszcze bardziej uciążliwa. Sapiąc, robiliśmy przystanek za przystankiem (no dobra, tylko ja ich potrzebowałam). Tak samo jak grupka Niemców, którzy prawdopodobnie również byli zdziwieni ceną taxi. Szliśmy więc sobie tego dnia w piątkę, wyprzedzając się wzajemnie. I nikt więcej tego dnia się na trasie nie pojawił. Mądrzy ludzie, powinniście zrobić tak samo.
W końcu dotarliśmy do schroniska, które oznaczone było na kilku mapach. Niestety było ono zdecydowanie bardziej wykończone niż my. Zdemolowana toaleta z wybitymi szybami oraz zapadnięty daszek do wypoczynku raczej nie zachęcały do pozostania na dłużej.
Niezbyt dobry początek naszego trekkingu Salkantay
Po 9 kilometrach ciągnących się niemiłosiernie pod górkę, zrobiliśmy przerwę na drzemkę i zjedliśmy lunch. Szczęśliwi, że już po wszystkim. Kolejne 11 km to prosta droga wzdłuż rzeki, która nie powala ani widokami, ani wziesieniem terenu. Szliśmy więc znudzeni, z coraz bardziej dokuczającymi stopami. Słońce dało się we znaki i moje stopy, zaparzone pod ostatnim trekkingu w Ollaytantambo, nie zdążyły się zagoić. Kulejąc, stawiałam kolejne kroki, które sprawiały coraz większy ból. Ostatnie 3 km pokanaliśmy połowę wolniej niż normalnie, niemal ze łzami w oczach. Byłam pewna, że to już koniec naszego spaceru. Że jutro będziemy musieli podjąć decyzję o zaprzestaniu dalszego treku. W końcu w gruncie rzeczy wiedziałam, ze jestem lama (a nawet alpaka) i nie dam rady zrobić tego Salkantaya. Liczyłam jednak, że wykończy mnie wysokość, a nie bolące stopy.
(Bez)owocne poszukiwania noclegu w Soraypampa
Docieramy do wioski Soraypampa i zastanawiamy się, czy na pewno trafiliśmy dobrze. Nie zrozumcie mnie źle, nie mnie oceniać standardy Andyjskich wsi. Jednak jak na miejscowość wyjściową dla jednego z najpopularniejszych treków na świecie i jednej z większych atrakcji Peru, wydawała się dość… zaskakująca. Wszystko wyglądało na dość brutalnie potraktowane duchem czasu. Lub widmem Covida. I znad wszystkich podniszczonych domków, zaniedbanych trawników i ogrodów z kamienia, spoglądały błyszczące się ogrągłe kapsuły dla bogatych turystów wycieczkowych. I dla tych, którzy mają akurat wolne 150$ za noc. Był to jednak nasz budżet na cały wyjazd, dlatego grzecznie pożegnaliśmy się z wizją spania pod gwiazdami w luksusowym domku letniskowym i skierowaliśmy się wgłąb wioski.
Zobaczyliśmy schronisko, a następnie uroczy hotelik z dziecięcym basenem, w którym kilka osób kąpało się ściściętych w kulkę. W sumie niezbyt to dziwi, bo na zewnętrz było jakieś 0 stopni.
Niestety właściciele obu obiektów odesłali nas z kwitkiem, ponieważ noclegi oferowane są jedynie dla turystów wycieczkowych, więc wolnych miejsc już nie ma i wszystkie rezerwacje są już opłacone. Pomocnie wskazywali na gwiezdne kapsuły, które są „drogie, acz komfortowe” i na pewno mają wolne miejsca.
Zrezygnowani i zmęczeni zaczęliśmy tracić nadzieję, że uda nam się znaleźć nocleg. Oczami wyobraźni widzieliśmy już jak kładziemy się na kamieniach i telepiając się z zimna próbujemy przetrwać noc. Przynajmniej widok na gwiazdy mielibyśmy ładniejszy niż z tych burżujskich domków.
Zimna noc i mokre spaghetti – Soraypampa
Postanowiliśmy jednak iść dalej, aż natrafiliśmy na camping z dużo gorzej wyglądającymi domkami. Bingo. Ucieszona spytałam, czy mają jeszcze jakiś wolny pokój. Pan zrobił minę, jakbyśmy właśnie spadli z kosmosu i powiedział, że chyba ma jeszcze ostatnie dwa wolne łóżka w dormie. W tym momencie ucieszyłam się tak bardzo, że owy Pan chyba nigdy nie widział nikogo tak entuzjastycznie reagującego na łóżko w 10-osobowym pokoju. I na możliwość zjedzenia kolacji. I z tej całej ekscytacji nie spytałam o ciepłą wodę pod prysznicem. Ale na szczęście, gdy nie myje się nikt, to nikomu brzydki zapach nie przeszkadza.
Makaron z rozwodnionym sosem pomidorowo-sojowym też jakoś znieśliśmy, telepiąc się z zimna podczas tejże kolacji. Położyliśmy się pod 10 kocami i poszliśmy spać. Jutro czekał nasz ponoć najgorszy dzień. Chociaż podskórnie czuliśmy, że ten już mamy za sobą.
Salcantay – dzień 2
Ucieszeni, że obudziliśmy się bez zakwasów, a moje stopy pozwalają na stawianie powolnych kroków, poszliśmy na śniadanie i rozpoczęliśmy nasz drugi dzień trekkingu. Dziś mieliśmy dotrzeć na najwyższy punkt wycieczki – szczyt Abra Salkantay, na wysokości 4600m.
Wyszliśmy z wioski jako ostatni. Pożegnaliśmy się z rozpadniętymi domkami oraz pięknymi śnieżnymi szczytami i ruszyliśmy drogą pod górę. Pierwsza godzina okazała się tragiczna. Łapanie oddechu przychodziło jakoś ciężej, nogi odmawiały posłuszeństwa. Gdyby nie kije trekkingowe, które ciągnęły mnie za sobą, prawdopodobnie położyłabym się na tej zimnej ziemi i czekała na kolejny dzień. Chociaż zmrożone ręce ledwo je trzymały.
Oddech, ręka i jedziemy. Nie taki łatwy ten cały Salkantay
Teraz czas na lekki disclaimer. Gdyby Kamil w tym momencie się na mnie nie wkurzył, a szczególnie na moją zadyszkę, godną psa po kilkugodzinnym spacerze, prawdopodobnie w tym właśnie momencie bym się poddała. I gdyby nie kazał mi oddechać normalnie i stawiać kolejnych kroków w równym tempie, być może zmęczenie by mnie wykończyło. Było jednak inaczej. I starając się trzymać poleceń, powoli wspinałam się po stromej górce. Mróz szczypał mnie w twarz, zamarzały krople z nosa. Szliśmy jednak, aż udało nam się dogonić wycieczkę. A później kolejną i kolejną. Już nie byliśmy ostatni, a szczyt był coraz bliżej nas.
Zatrzymaliśmy się na kilka orzechów przy błękitnym jeziorze i ulepiliśmy malutkiego bałwanka z kupek śniegu, które leżały leniwie pod kamieniami. A później, ciesząc się jak z pierwszego listopadowego śniegu w Polsce, lepiliśmy śnieżki. To miały być pierwsze i ostatnie śnieżki, którymi mogliśmy obrzucić się w tym roku.
Cieszyły wszystkie te herbatki z liści koki i same liście żute po drodze. Wysokość stawała się bowiem coraz bardziej dokuczliwa, a kolejne osoby musiały robić przerwy po dwóch czy trzech wykonanych krokach. Byliśmy na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza. Wysokości, której w Polsce nie dane by nam było doświadczyć. Zimno, śnieg, brak tlenu. Kolejne oddechy stawały się jakby płytsze.
Abra Salkantay – nasza wysokościowa życiówka
Ostatnie 100 metrów było najgorsze, nagle pojawił się ból głowy, zmęczenie. Chęć zejścia niżej. Byliśmy jednak tak blisko, a ludzie z góry wykrzykiwali, że już prawie koniec tej męczarni. I udało się. Dotarliśmy. Byliśmy na najwyższym punkcie Trekkingu Salkantay. Mogliśmy zrobić sobie zdjęcie z tabliczką „Abra Salkantay 4629m n.p.m.”. Udało nam się osiągnąć życiowy wynik, który co prawda pobijemy już wkrótce. Jednak ten moment zapamiętamy na długo, bo kosztował nas dużo więcej. I bynajmniej nie mówię o pieniądzach, bo te akurat były nieporównywalnie niskie w stosunku do doświadczeń.
Z każdej strony patrzyły na nas wysokie, ośnieżone szczyty. W tym słynny Salkantay o wysokości ponad 6000 m n.p.m. Pomimo najcieplejszych ubrań, które zabraliśmy ze sobą, trzęśliśmy się z zimna, szukając miejsca na zdjęcie. I gdyby w tym momencie popłynęły nam łzy wzruszenia, to prawdopodobnie zamarzłyby jeszcze przez spłynięciem, bo odczuwaliśmy jakieś -5 stopni. Przed nami była jednak jeszcze ponad połowa trekkingu do Machu Picchu. I chociaż wiedzieliśmy, że najgorsze już za nami, to kolejne kilometry na takiej wysokości absolutnie nie były tak łatwe, jak codzienne 20-kilometrowe spacerki po Peruwiańskich miasteczkach. Wymagały od nas dużo więcej samozaparcia.
Po 10 minutach pożegnaliśmy się z zachmurzonymi szczytami i prawdopobodobnie naszą ostatnią zimą w tym roku. Teraz czekała nas jedynie prosta droga w dół, aż do kolejnej wioski. Upstrzona kamieniami i wyklinaniem końskiego łajna, którym pokryta była cała droga. W końcu turystów konnych było jakoś 2 razy więcej od pieszych. Jednak to nie miało już znaczenia, dziś mieliśmy być na półmetku.
Kto pierwszy ten lepiej śpi – docieramy do Chaullay
Po drodze minęliśmy kilka restauracji, wszystkie pełne wycieczek w porze lunchowej. Baliśmy się jednak, że kto pierwszy ten śpi w lepszym miejscu, dlatego nie zatrzymaliśmy się na obiad. Zamiast tego nabraliśmy tempa i szybkim krokiem niemalże zbiegaliśmy z górki, wymijając kolejne grupki wycieczkowe oraz pojedynczych turystów. Aż udało nam się wyprzedzić niemal wszystkich, dzięki czemu resztę trasy spędziliśmy w samotności. Trafiając do miasteczka Chaullay jako jedni z pierwszych. Zobaczyliśmy kilka hosteli oraz campingów i przyjemnie wyglądające domki po drugiej stronie drogi. Wyglądały trochę zbyt dobrze, jak na nasze standardy, dlatego niesamowicie ucieszyliśmy się, gdy zaproponowali nam niższą cenę, niż za dorm dzień wcześniej. Rzuciliśmy się na łóżko i do kolacji oglądaliśmy Stranger Things, zagryzając ból stóp chipsami. To był całkiem dobry dzień.
Kolacja okazała się nieproporcjonalnie luksusowa do ceny. Zjedliśmy guacamole i dużą porcję obiadową, a potem poszliśmy pod gorący prysznic za 10 soli od osoby. Tak, zdecydowanie dobry dzień.
Salcantay – dzień 3
Nie wiem, czy w nocy budziłam się częściej z powodu imprezy trzech podchmielonych Peruwiańczyków, czy z powodu pieczenia najdziwniejszych mięśni w ciele. Każdy ruch sprawiał, że kolejne partie ciała uruchamiały się, przypominając o przeciążeniu. Już nigdy więcej nie będę narzekać na zakwasy po bieganiu.
Wiedzieliśmy, że to będzie najprostszy dzień naszego przydługiego spaceru. Trasa na mapie biegła praktycznie cały czas w dół, za nami były już wszystkie nagłe wzniesienia. Zaczęliśmy koło 7:00 nad ranem, po pysznym i dużym śniadaniu. Najedzeni, czyści i obolali mieliśmy nadzieję, że ból nie zepsuje nam dnia. I na szczęście, tak też się stało.
Witaj ekspozycjo, żegnajcie wzniesienia. Salkantay, dzień najłatwiejszy
Trasa zdecydowanie nie będzie zachwytem dla osób z lękiem wysokości lub tych obawiających się ekspozycji. Dla nas jednak wciąż było to dużo lepsze, niż schody podczas Inka Trail, dlatego zadowoleni przechadzaliśmy się coraz bardziej śmiało po wąskiej ścieżce.
Po drodze mijaliśmy kolejne wycieczki, które widzieliśmy przez ostatnie dwa dni. Witaliśmy się z ludźmi, których kojarzyliśmy już z twarzy i z przewodnikami, którzy miło pytali nas jak się czujemy, chociaż zdecydowaliśmy się zrobić trekking na własną rękę. To był całkiem spokojny, być może trochę nudny dzień. Przyzwyczajeni do zimna, wysokości oraz długich podejść, mogliśmy odpocząć, otoczeni przez zielone góry. Krajobraz wraz z biegiem dnia zmieniał się. Surowe i śnieżne szczyty ustąpiły miejsca parnej dżungli. Przedzieraliśmy się przez niesamowicie zielone fragmenty lasu, wspominając nasz czas spędzony w Amazonii. I przeklinaliśmy liczne muszki, które gryzły nas do krwi, niemal tak niestępliwie jak komary nad Amazonką.
Trasa pachnąca gradanillą
I jeżeli wczoraj knajpek po drodze było dużo, to dzisiejszy wynik zdecydowanie je pobił. Co kilka kilometrów witała nas kolejna plantacji owoców granadilla, czyli peruwiańskiej marakui. Każda z nich miała wyznaczony teren wypoczynkowy dla Salknatayowiczów, którzy mogli odpocząć na idealnie wystrzyżonej, zielonej trawie. I napić się soku marakujowego, zajadając go marakują oraz deserem marakujowym. A na lunch zjeść kanapkę z organicznym awokado, które rośnie na drzewach w pobliżu.
Właśnie pod znakiem plantacji minęła nam dalsza część trasy. Granadille i awokado powoli zmieniły się w dojrzałe kawowce, z których zrywaliśmy ziarna i ciumknaliśmy ich słodkie nasiona. Uśmiechały się do nas też cytryny i pomarańcze, a pod wszystkimi tymi krzewami biegały luźno kury z malutkimi kurczaczkami. Wszystko na wyciągnięcie ręki. No, może poza jajkami.
Noc na plantacji kawy – Lucmabamba
Do miasteczka dotarliśmy koło godziny 14:00 i już od pierwszego kroku postawionego w Lucmabamba byliśmy nawoływani przez dzieciaki hotelarzy, które proponowały nam swoje zakwaterowanie. Tym razem mieliśmy jednak wcześniej wybrany obiekt. Postanowiliśmy zatrzymać się na plantacji kawy, która polecana była na jednym z hiszpańsko-języcznych blogów. Znajdowała się ona na samym końcu miasteczka. Jednak mieliśmy świadomość, że dzięki temu kolejnego dnia będziemy mieli za sobą chociaż odrobinę stromego podejścia. Zatrzymaliśmy się więc u Mary, która okazała się przemiłą hostką, dzięki czemu nasz ostatni nocleg na trasie wspominać będziemy najlepiej. Być może z powodu przepysznej kawy, którą dwukrotnie nas poczęstowała. Albo dzięki gigantycznemu awokado, które zerwane było na śniadanie prosto z drzewa.
Salkantay – dzień 4
Obudziliśmy się w wyjątkowo dobrym nastroju. Chyba wreszcie zdaliśmy sobie sprawę, że nasz Salkantay ma rację bytu. Damy radę. W końcu został nam ostatni dzień wędrówki. Co prawda miał być jednym z gorszych, ale większość trekkingu już za nami i na pewno wyrobimy się na Machu Picchu.
W pozytywnych nastrojach opuściliśmy więc ostatnią wioskę na naszej trasie i ruszyliśmy w górę po małych schodkach – małym przedsmaku ruin, do których zmierzaliśmy. Otoczeni przez krzewy kawowe oraz drzewa z gigantycznymi awokado, wspinaliśmy się, by dotrzeć do najpopularniejszego punktu widokowego na trasie. Dziś mieliśmy zobaczyć po raz pierwszy górę Machu Picchu. Szliśmy więc leśną ścieżką, mijając kolejne pomniejsze wodospady. Upał nie doskierował tak bardzo, jak wskazywałyby na to prognozy pogody, dzięki czemu mogliśmy zrobić sobie zdjęcia bez potu spływającego po szyjach.
Robiliśmy krótkie przerwy, gdy grupy wycieczkowe stawały na nabranie oddechu. Można powiedzieć, że tego dnia szliśmy wszyscy razem, jak jedna wielka Salkantay wycieczka. Gdy wreszcie dotarliśmy do punktu, z którego podziwiać można górskie szczyty, rzuciliśmy się na ziemię i z gołymi stopami łapaliśmy promienie słońca, których tak nam brakowało w ostatnich dniach. Ostatni raz pozalepiałam plastrami uciążliwe rany na stopach, ucieszona, że już prawie koniec. W tym momencie została nam jedynie prosta droga w dół po kamiennych schodkach.
Lunch z ładnym widokiem w drodze do Aguas Calientes
Wyjątkowo postanowiliśmy też skusić się na obiad na trasie, bo obawialiśmy się cen po przybyciu do Aguas Calientes. W oczekiwaniu na miejsce przy stoliku (restauracja była punktem obiadowym dla [prawdopodobnie] wszystkich grup wycieczkowych w okolicy), mogliśmy odpocząć na hamakach i złapać oddech przed ostatnią prostą na naszej drodze. Zjedliśmy smaczną zupę oraz ostatnie ogromne awokado (podane zamiast mięsa w wege daniu) i ruszliśmy w dalszą trasę. Po około 15 minutach zobaczyliśmy pierwszy znak „Strefa Archeologiczna Machu Picchu” i czuliśmy, że jesteśmy już bardzo blisko. Na drodze zaczęły pojawiać się osoby, które nie robiły z nami trekkingu Salkantay. Dziwnie było zobaczyć inne twarze, gdy przez 3 dni spotykaliśmy na trasie te same osoby.
Hidroelectrica – spacer wzdłóż torów
Trasa doprowadziła nas do miejscowości Hidroelectrica, gdzie zewsząd wyrastały jadłodajnie, sklepiki i sprzedawcy wody za 2 sole. Jeszcze więcej było tutaj backpackersów, którzy przyjechali busem z Cuzco. Hidroelectrica to miejscowość, gdzie docierają wszyscy chcący zaoszczędzić na ultra drogim bilecie kolejowym do Machu Picchu. Stąd wystarczy poczynić 11-kilometrowy spacer wzdłóż torów kolejowych, aby dotrzeć do miejsowości Aguas Calientes, nazywanej również Machu Picchu Pueblo. Czyli bazy wypadowej do Machu Picchu, skąd można podjechać busem za 12 dolarów bezpośrednio do strefy archeologicznej lub przespacerować się raz jeszcze. Tym razem jedynie 2 godziny, z czego jednak połowa prowadzi wyłącznie w górę, po stromych schodkach. Co po zrobieniu całego Salkantaya, z mięśniami palącymi z bólu, jest nie lada wyznawaniem.
Aguas Calientes – kończymy nasz trekking
Ostatnie 11 kilometrów dłużyło nam się niemiłosiernie. Kamienie wysypane przy torach kolejowych nie ułatwiały zadania, utrudniając poranionym stopom swobodne kroki. Staraliśmy się znajdować alternatywne sposoby pokonania drogi, jak skakanie po drewnianych belkach przytrzymujących tory. Albo spacer po szynach, trzymając się za ręce w celu utrzymania równowagi. Ani to jednak bezpieczne, ani szczególnie nie przyspieszało drogi. Dlatego grzecznie szliśmy po kamiennej drodze, wraz z gromadą innych backpacersów, którzy również mieli zamiar dotrzeć do Aguas Calientes przed jutrzejszym „zdobyciem” Machu Picchu.
Wzrusze i katusze – przeżyliśmy Salkantay
Gdy wreszcie dotarliśmy do miasteczka, poczuliśmy niesamowitą ulgę. Być może nawet odrobinę większą niż zmęczenie. I może trochę wzruszu. Udało nam się, przeszliśmy to. Nie pokonała nas ani choroba wysokościowa, ani wątpliwa kondycja. Ograniczenia, które postawiliśmy sobie przez przejściem trekkingu nagle przestały istnieć. Liczyło się tylko to, że przeszliśmy już 76 km i jutro dotrzemy do Machu Picchu. Oficjalnie zakończyliśmy swój Salkantay i mogliśmy poczuć tą dumę z siebie, której tak nam wcześniej brakowało. Chyba już wiemy o co tym wszystkim ludziom chodziło, gdy mówili, że Salkantay i Inka Trail robi się dla satysfakcji. I choć brzmi to odrobinę głupio, ta satysfakcja właśnie stała się jedynym z najprzyjemniejszych uczuć, jakich doznaliśmy podczas dotychczasowej podróży po Ameryce Południowej.
Dotarłeś aż tutaj? Jest nam bardzo miło! Mogłabym jeszcze poprosić o obserwację na Instagramie? Dziękujemy!
Planujesz kolejny wyjazd? Jeżeli wpis okazał się przydatny i chciałbyś nas wesprzeć, dokonaj zakupu przez nasze linki afiliacyjne. Nie zapłacisz ani grosza więcej, a my otrzymamy niewielką prowizję.
Zarezerwuj hotel Booking | Kup bilet na transport 12Go |
Wyszukaj loty Kiwi | Zarezerwuj atrakcje GetYourGuide |
Trekking Salkantay na własną rękę i bez namiotu - jak zorganizować?
[…] przeżyć przygodę życia i dotrzeć do Machu Picchu bez przewodnika i wydawania połowy wypłaty, Trekking Salkantay zdecydowanie jest opcją dla Was. A my pomożemy Wam go […]