Góra 7 kolorów – czy w Peru są tęczowe góry?
Góra 7 kolorów pojawia się na każdej ulotce biura podróży jako topowa atrakcja w okolicy Cuzco. I chociaż nie jesteśmy fanami zorganizowanych wycieczek, to budżetowego podróżowania już tak. Biorąc więc pod uwagę, że wycieczka ta kosztować będzie mniej niż zorganizowanie przejazdu samemu, postanowiliśmy drugi raz w Peru postawić stopę w biurze podróży. Jak nam się podobała wycieczka i czy w Peru naprawdę są tęczowe góry? Czy obędzie się bez problemów (czy kiedykolwiek się obyło?)?Dowiecie się z naszej relacji.
W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!
Spis Treści
Jak wyglądała nasza wycieczka na górę 7 kolorów?
Po krótkich researchu i milionie sprzecznych informacji w internecie, nie mieliśmy pojęcia, czy tęczowe góry da się odwiedzić komunikacją zbiorową. Natrafiliśmy natomiast na informację, że taksówka do kasy biletowej kosztuje ok. 100PEN, co zdecydowanie zniechęciło nas do waleczności w kwestii robienia tego treku na własną rękę. Zrezygnowani, nie pierwszy raz w Peru, skierowaliśmy się do pierwszej lepszej agencji, których w Cuzco jest jak mrówków, w celu zakupienia wycieczki.
Chyba o nas zapomnieli
Zwlekliśmy się z łóżka o godzinie 4:00, przyzwyczajeni już do tych wczesnych odjazdów busów wycieczkowych. Jeżeli jest jakaś uniwersalna prawda na temat Peru, to na pewno taka, że nie da się tutaj wyspać.
Miła Pani w agencji poinformowała nas, że kierowca odbierze nas spod hostelu o godzinie 04:30, dzięki czemu grzecznie czekaliśmy o tej godzinie pod drzwiami naszej noclegowni. Czekaliśmy na mrozie godzinę i niestety nikt nie postanowił po nas przyjechać. I prawdopodobnie, gdyby nie nasz telefon do agencji, czekalibyśmy jeszcze w nieskończoność (a przynajmniej pół nieskończoności). Miłej Pani udało się jednak odnaleźć zaginionego kierowcę i już po 15 minutach (spóźnieni o półtorej godziny) siedzieliśmy w busie, który dowiózł nas do reszty wycieczki.
Masowe śniadanie
Baliśmy się trochę, że przez zamieszanie z transportem ominie nas śniadanie i już godziliśmy się z widmem trekkingu na głodzie. Okazało się jednak, że po dwóch godzinach jazdy, kierowca dowiózł nas do restauracji, która była prawdopodobnie standardowym punktem śniadaniowym (i lunchowym też) dla wszystkich wycieczek, które zmierzały na górę 7 kolorów. Usadowiliśmy się w tłumie i zjedliśmy śniadanie, na które składała się zupa warzywna, czekoladowa owsianka do picia oraz bułki z dżemem. Standardowe peruwiańskie śniadanie, tylko jajek zabrakło. Co nie dziwi, bo prawdopodobnie ciężko byłoby o jajecznicę dla stu osób.
Góra 7 kolorów czeka – zaczynamy nasz trekking
Wylewamy się z busa i hurtem idziemy do łazienki, która znajduje się na początku trasy. Właściciele kasują prawdopodobnie dość sporo mamony na tych wszystkich wycieczkach. Niewystarczająco jednak, aby zamontować zamki w drzwiach.
Przewodnik informuje nas o nazwie grupy i zbiera wszystkich na wspólne zdjęcie. Rękami robimy chyba najpopularniejszy gest zdjęciowy w Peru, czyli ustawiamy palce w kształt alpaki. A poźniej oddalamy się, aby zrobić sobie, pojedyncze już, zdjęcia z prawdziwymi alpakami, które pasą się na ścieżce turystycznej.
Zaczynamy nasz trekking i już po 5 minutach oddzielamy się znacząco od grupy. Można powiedzieć, że trafiliśmy do drużyny emerytów. Przewodnik nie będzie miał nam więc za złe, że swoim tempem ruszymy w kierunku szczytu, aby zdążyć na zrobienie sobie pamiątkowego zdjęcia.
Trasa wiedzie prostą ścieżką, uklepaną już tego dnia tysiącami butów. Nie napotkamy więc na drodze szczególnych przeszkód, nawet kamieni. Trasa niemal spacerowa, o ile nasza kondycja pozwala na wytrzymanie kilku godzin spaceru w centrum Cuzco.
Zatrzymujemy się jednak co kilkanaście metrów, aby zrobić zdjęcia. Wokół nas pięknie górzyste otoczenie, w oddali świecą się ośnieżone szczyty. I jesteśmy już tak blisko granicy wiecznego śniegu, że białe góry wydają się być niemal na naszej wysokości. Już nie tak niedostępne i wymagające. Wystawiają swoje czubki niewiele ponad 200 metrów wyżej od nas. Czujemy wysokość na której jesteśmy, podekscytowani na myśl o osiągnięciu życiówki.
Alpaki, wszędzie alpaki
Śledzimy kolejne grupy alpak, które z zaangażowaniem obrywają ostatnie zielone kępki, widoczne pośród skał. Jeżeli mielibyśmy wskazać najbardziej pozytywny aspekt tej podróży, to prawdopodobnie nawet ślad zawachania nie pojawiłby się na naszych twarzach. No bo alpaki, wszędzie alpaki. Jeszcze zanim rozpoczęliśmy nasz trekking, zza okna busa uśmiechały się do nas puchate mordki. I jest coś terapeutycznego w oglądaniu tych zwierzaków, które tak nieporadnie gryzą trawę. Więc droga upłynęła nam całkiem przyjemnie, na oglądaniu kolejnych grup alpaczątek i próbach zrobienia sobie z nimi zdjęć. Nigdy nie widzieliśmy ich tak dużo, być może przez cały nasz pobyt w Peru.
Chyba nigdy nie widzieliśmy też tak wielu ludzi, a byliśmy na kilku Woodstockach. Wszyscy szli w zwartym szyku, gęsiego. Nie zważając, do której należą wycieczki. Tego dnia wszyscy byliśmy jedną wielką wycieczką. Trochę taki Salkantay w wersji 3.0.
Widzieliście kiedyś tyle koni?
Było jednak coś, co przebiło ilość alpak, a nawet ludzi. Przerażające hordy koni. W trakcie drogi pod górę ich ilość gwałtownie się zwiększała. Tak samo, jak ilość osób w ludowych strojach, które co kilka minut proponowały nam podwózkę za coraz mniejszą kwotę. Nawet ścieżka rozgałęziła się na dwie strony, dzięki czemu powstał oddzielny pas jazdy dla koni. Z jednej strony dobrze, bo cała droga nie była pokryta łajnem, jak podczas trekkingu Salkantay. Z drugiej źle, bo widziało się ogromną skalę tych przejazdów. I kolejne Panie w kolorowych strojach, które zbiegały na dół z powiewającymi spódnicami. Ciągnąc za sobą zmęczone konie, które ochoczo poganiały, równie kolorowym batem. W końcu biznes to biznes, każda minuta się liczy. A minuta bez turysty w siodle, to pieniądz stracony.
Alpako-klauny w okularach przeciwsłonecznych
Wciąż nie męcząc się za bardzo, zdziwieni dość niskim przewyższeniem, dotarliśmy do połowy trasy. Minęliśmy kilka sklepików i trochę więcej sprzedawców z magnesami oraz herbatką z liści koki. To jednak nie oni przykuli naszą uwagę. Zdecydowanie najgorszym, co widzieliśmy tego dnia, były poprzebierane jak na festyn alpaki. I ich właściciele w błyszczących strojach, zachęcający do zrobienia sobie z nimi zdjęcia na tle gór.
I jeżeli klaunami okrzyknęliśmy już wcześniej, poprzebierane w kolorowe stroje alpaki w Cuzco, to Góra 7 kolorów bije je na głowę w kwestii kreatywności. Można śmiało powiedzieć, że są to klauny w wersji 2.0. Smutnie spoglądające zza okularów słonecznych. I chociaż jestem w stanie zrozumieć naprawdę sporo, to te okulary były dla nas rzeczą tak absurdalną, że zastanawialiśmy się, kto właściwie decyduje się na zdjęcie z taką oszpeconą alpaką. Dopóki nie zobaczyliśmy kolejki turystów, którzy ustawiali się do fotki za jedyne 10 soli. No cóż, zdjęcia z klaunami tanio nie chodzą.
Wyłania się nasza Góra 7 kolorów
Chwilę po odejściu od alpakowych modeli, trasa zaczęła biec pod górę, pod odrobinę większym kątem. Wreszcie mogliśmy poczuć, że robimy trekking, a nie spacer po mieście. Jednocześnie zaczęliśmy widzieć pierwsze zarysy kolorowej góry. Krajobraz powoli zmieniał się z surowego w bardziej zróżnicowany. Szare góry ustąpiły miejsca tym czerwonym, a za chwilę tym o różowym i zielonym zabarwieniu.
Po około godzinie spaceru dotarliśmy do pierwszego punktu widokowego, gdzie konie kończyły swoją wycieczkę, pozostawiając mniej aktywnych turystów na pastwę najcięższej części spaceru pod górę. To tutaj rozpościera się najpopularniejszy widok, uwieczniany tak licznie na instagramie oraz stronach zachęcających do podróży po Peru. Przez nami góra 7 kolorów.
Czy tęczowa góra serio jest taka kolorowa?
Nie liczyliśmy co prawda kolorów, tak jak w przypadku jeziora Bacalar. Możemy jednak powiedzieć, że zdecydownie jest to góra kolorowa. I chociaż reklamówki biur podróży zdecydowanie widziały w swoim życiu zbyt dużo fotoshopa, to na żywo Góra 7 kolorów robi równie duże wrażenie.
Być może odrobinkę zmniejszone niezliczoną ilością turystów, czy komerchą. I tymi alpako-klaunami, których na szczycie jest jeszcze więcej. Ale kurczę, to w końcu kolorowa góra. I jednocześnie nasza życiówka. Warto było przyjechać choćby po to, aby móc się później pochwalić. Chociażby tutaj, na blogu.
To naprawdę takie samo powietrze?
Nasza trasa jednak się tutaj nie kończy. Zaczynamy naszą wędrówkę pod górę, okupioną łapaniem coraz mniej wartościowych haustów powietrza. Zostało nam jedynie 100 metrów przewyższenia, jednak jest to zdecydowanie najcięższe 100 metrów. Kamil skacze po kamiennych schodkach niczym alpaka, a ja muszę zatrzymywać się co dwa kroki. Ciężko się jednak poddać, gdy cel jest już tak blisko. Powoli zbliżam się więc do szczytu, mijając kolejne osoby siadające na schodach lub zawracające w połowie drogi.
Nam się jednak udało. Po 1,5 godziny stawiamy ostatni krok na stromej powierzchni i robimy sobie zdjęcia na tle dziesiątek ludzi, którzy ustawiają się za nami. Jesteśmy na szczycie, zaliczyliśmy nasz pierwszy pięciotysięcznik.
Nasz pierwszy pięciotysięcznik
Satysfakcja z osiągnięcia życiówki (w dodatku drugiej w ciągu tygodnia!) była na tyle duża, że przez chwilę nie zważaliśmy na tłumy gromadzące na górze. Grzecznie ustawiliśmy się w kolejce do zdjęcia ze znakiem wskazującym na osiągnięcie szczytu o wysokości ponad 5000m. n.p.m. W końcu szkoda było przegapić szansę na taką perełkę w albumie, okazja do stanięcia na takiej wysokości nie zdarza się zbyt często.
Wiatr rozdmuchuje nam włosy, a zimne powietrze kłuje w twarz niczym małe igiełki. Ciepła część trasy zdecydowanie się już skończyła, tutaj czekał na nas jedynie chłód. Z podziwem patrzymy na wszystkie Panie, które rozbierają się do krótkich rękawków i zakładają kolorowe poncha. Czego nie robi się do zdjęć.
My tymczasem ledwo trzymamy telefon zmarzniętymi rękoma. Patrzymy po raz ostatni na paski kolorów, które przecinają tęczową górę. Zastanawiamy się, jak to możliwe, że są one tak równe. Natura jest czasami zadziwiająca. Nawet częściej niż czasami.
Wracamy na lunch, czas na odpoczynek
Droga powrotna jest już dużo łatwiejsza, z każdym kwadransem powietrze staje się coraz bardziej łaskawe. Zbiegamy po stromej górce, aby znaleźć się na głównej ścieżce. Mijamy znajome już grupy alpak, którym ponownie robimy kompleksową sesję zdjęciową. Żegnamy kolorowe góry i ośnieżone szczyty. Kierujemy się w stronę autokaru, który ma nas zabrać na lunch.
To, co mangoski lubią najbardziej
Zdradzę Wam coś, czego jeszcze o mnie nie wiecie. Uwielbiam bufety. Gdyby ktoś mnie zapytał o ulubione danie, prawdopodobnie powiedziałabym – bufet. Uwielbiam mieć na talerzu jak największą ilość małych porcji różnych potraw. Dlatego niesamowicie ucieczyłam się, że w programie wycieczki jest lunch w formie bufetu.
Nałożyłam więc na talerz ryż, makaron, przepyszną potrawkę z soczewicy oraz cztery rodzaje surówek. Kamil dołożył sobie dwa rodzaje gulaszu mięsnego oraz zupę z Quinoa. Na deser spróbowaliśmy natomiast chrupiących tequenos z bananem. Całkiem smaczny ten obiad, w ten samej restauracji co poprzednio. Dobrze, że mimo tylu wycieczek turystycznych, wciąż trzymają poziom.
Powrót do Cuzco
Najedzeni, około godziny 17:00 docieramy na główny plac Cuzco. Wysiadamy z busa i zastanawiamy się nad emocjami, które towarzyszyły nam tego dnia. Mamy trochę przemyśleń odnośnie tej wycieczki. Dość sprzecznych.
Góra 7 kolorów w pytaniach i odpowiedziach
Czy warto odwiedzić tęczową górę?
Góra zrobiła na nas wrażenie, jest to zdecydowanie wyjątkowy widok i przy kilku wolnych dniach w Cuzco, warto poświęcić czas na zobaczenie tęczowej góry. Ilość alpak również była zaskakująca i będzie to idealne miejsce dla wszystkich, którzy na widok puchatego zwierzaka robią „oooj”, jak ja.
Jednocześnie wymęczyła nas komercjalizacja tego miejsca. Zasmuciła ilość wykorzystywanych zwierząt. I przeraziła ilość ludzi, którzy każdego dnia odwiedzają to miejsce. Być może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby wprowadzone zostały limity godzinnych odwiedzin, jak w przypadku Machu Picchu. W tym jednak momencie zeszliśmy z góry 7 kolorów odrobinę zmęczeni. I przejęci wrażeniem, że nie była to jedna z naszych ulubionych atrakcji w okolicy Cuzco.
Czy Góra 7 kolorów jest bezpieczna?
Góra 7 kolorów ma jeden problem. O ile na Salkantay, czy Inka Trail idą wyłącznie ludzie przygotowani fizycznie, tak na Vinicunca ściągają wszystkie rodzaje turystów. Mamy więc tutaj zarówno wysportowanych podróżników w pełnym ekwipunktu trekkingowym, jak i bogatych Amerykanów w niezbyt stylowych butach Emu. Widzimy tutaj żwawe (i mniej żwawe) babcie, które po kilkudziesięciu wydyszanych metrach przesiadają się na równie wymęczone konie. I mamy też osoby zupełnie nieprzyzwyczajone do wysokości, które każdy kolejny krok okupują głośnym sapaniem.
I musicie wiedzieć, że chociaż jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Peru, to również wymaga ona przygotowania. Chociażby w postaci kilkudniowej aklimatyzacji w górzystym Cuzco. Bo chociaż trasa była bardzo prosta, pieczołowicie wydeptana przez setki osób dziennie, to wysokość naprawdę robi tutaj robotę. I nawet, jeżeli przejdziecie na spokojnie pierwszą godzinę, to problem może pojawić się podczas ostatniego stromego podejścia. Tam, gdzie konie już nie docierają. W odróżnieniu od wszystkich turystów, którzy chcą zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z tabliczką oznajmiającą o wysokości.
Czy ciężko wejść na tęczową górę?
Nie wszyscy dadzą radę się tam dostać. Część rezygnuje już na dole, gdzie widok na tęczową górę jest równie piękny. Inni w połowie, gdy ilość powietrza jest już irytująco niska i stawianie każdego kroku kończy się zawrotami głowy z niedotlenienia. I nie jest to żaden wstyd. Takie wysokości to nie zabawa i wasze zdrowie jest zdecydowanie ważniejsze niż zdjęcie na insta. Więc jeżeli Wasza kondycja nie jest w najlepszej kondycji, a oddech staje się płytki na tyle, że prędzej zemdlejecie, niż doczłapiecie się na szczyt, to odpuśćcie. Gwarantuję, że widok z dołu również robi wrażenie.
I chociaż jestem bardzo przeciwna wykorzystywaniu koni w atrakcjach dla turystów (co możecie wywnioskować z poprzedniej części posta), to Wasze życie jest na pierwszym miejscu. Pamiętajcie więc, że jeżeli nie dacie rady iść dalej, to zawsze jest alternatywa, która pomoże Wam zjechać w dół. Choroba wysokościowa może atakować znienacka, nawet dobrze zaklimatyzowane osoby.
Jak więc się przygotować?
Jeżeli jesteście w umiarkowanej kondycji i macie doświadczenie w chodzeniu po górach, nie powinniście mieć problemu z podejściem na Górę 7 kolorów. Ważne jest jednak, aby dobrze zaklimatyzować się przed odwiedzaniem takich wysokości. Najlepszym sposobem jest spędzenie kilku dni w Cusco. Szczególnie w dzielnicy San Blas, gdzie uliczki poprzecinane są setkami stromych schodów.
Sposobem lokalsów jest również żucie liście koki podczas podejścia. Możecie je kupić na Mercado de San Pedro za 2 sole. Nie działa to zawsze, jednak mnie uratowało podczas trekkingu w Kanionie Colca. Warto spróbować.
Tęczowe góry w Peru – jak wybrać agencję?
Wydaje nam się, że nie ma żadnego znaczenia, którą agencję wybierzecie. W tym wypadku warto kierować się głównie ceną. Warto jednak zobaczyć, co jest w nią wliczone. Niektóre wycieczki wydają się znacznie droższe, jednak gwarantują bilet wstępu na Vinicunca, który kosztuje 25 soli.
Nasza agencja miała bardzo złe opinie, co niestety sprawdziliśmy już po zakupieniu wycieczki. Nie byliśmy jedynymi osobami, które miały problem z odbiorem z hostelu. Na szczęście ostatecznie pojechaliśmy na tęczową górę. Są to jednak sytuacje które ciężko przewidzieć i równie ciężko znaleźć w Cuzco agencję z nienaganną opinią.
Niezależnie od agencji, śniadanie oraz lunch zjecie w tym samym miejscu. Busy są w identycznej kondycji, a przewodnik nie mówi zbyt wiele podczas podejścia. Jakość usług nie różni się więc znacząco.
Ile kosztuje wycieczka na tęczową górę?
Zależnie od agencji, ceny w Cuzco wahają się pomiędzy 65-100 soli. Najdroższej jest w okolicy Plaza de Armas. Nie bójcie się jednak targować, jeżeli widzicie droższą wycieczkę. Pracownicy wiedzą, że w innych agencjach ceny są inne i kupicie wycieczkę od konkurencji.
Nie kupujcie wycieczek z wyprzedzeniem przez internet, jeżeli nie jest to konieczne. Cena jest wtedy dwukrotnie wyższa, a na miejscu możecie kupić identyczny pakiet z odjazdem następnego dnia.
Jeżeli jednak lubicie organizować wyjazd wycieczkę wcześniej, to tutaj możecie zakupić wycieczkę na górę Vinicunca.
Za swoją wycieczkę zapłaciliśmy 70 soli. Dodatkowo musieliśmy zapłacić za dwa bilety wstępu: 5 soli za wjazd na wioskę oraz 20 soli za górę Vinicunca. Wyszło więc 95 soli za osobę.
W cenie był: odbiór z hotelu w Cuzco, śniadanie, lunch, transport, przewodnik oraz butla z tlenem w razie wystąpienia objawów choroby wysokościowej.
Dotarłeś aż tutaj? Jest nam bardzo miło! Mogłabym jeszcze poprosić o obserwację na Instagramie? Dziękujemy!
Planujesz kolejny wyjazd? Jeżeli wpis okazał się przydatny i chciałbyś nas wesprzeć, dokonaj zakupu przez nasze linki afiliacyjne. Nie zapłacisz ani grosza więcej, a my otrzymamy niewielką prowizję.
Zarezerwuj hotel Booking | Kup bilet na transport 12Go |
Wyszukaj loty Kiwi | Zarezerwuj atrakcje GetYourGuide |
Ceny w Peru - czy w Peru jest drogo? Ile wydaliśmy na podróż
[…] Góra 7 kolorów – czy w Peru są tęczowe góry? […]