Maragua – Camino Inka w Boliwii oraz tajemniczy krater
W okolicy Sucre w Boliwii jest pewne ciekawe miejsce. Powstał tu gigantyczny krater Maragua, którego istnienia nikt nie potrafi wytłumaczyć. Nie wiadomo więc, czy było tutaj kiedyś tak szerokie jezioro, czy stało się to za sprawą meteorytu. My wiemy jedynie, że nie dane nam było zobaczyć krateru z bliska, chociaż wykupiliśmy w tym celu wycieczkę. Przeszliśmy jednak boliwijskie Camino Inka, podziwiając kolorowe góry i widzieliśmy jedne z najpiękniejszych pejzaży w Boliwii, w drodze do Gardła Diabła. Mieliśmy też możliwość zjedzenia obiadu jak prawdziwi lokalsi. Jak to wszystko wyglądało?
Spis Treści
Zawsze coś pójdzie nie tak
W podróży (a szczególnie naszej) jest tak, że często coś się nie udaje. Jeżeli czytacie nas częściej, to zauważyliście na pewno, że nas się taki pech trzyma mocno. W tym wypadku nie mogło być inaczej.
Wycieczka do Kanionu Maragua nie była wcześniej planowana, dlatego mieliśmy już zakupione bilety do kolejnej miejscowości. Na szczęście Pani w biurze podróży zgodziła się przechować nasze bagaże podczas trwania wycieczki, abyśmy mogli odebrać je przez odjazdem i spokojnie skierować się na dworzec. Umówiliśmy się na 06:30 przed biurem, które było oddalone od miejsca zbiórki jakieś 20 minut piechotą. Szybka akcja, oddajemy bagaże i biegniemy na busa. Niedoczekanie.
Przywitały nas zamknięte drzwi i cisza w eterze. Przyzwyczajeni do innego poczucia czasu wśród Latynosów, nie stresowaliśmy się zbytnio. Rozłożyliśmy się pod biurem i postanowiliśmy poczekać kilka minut.
Niestety kilka minut rozciągnęło się do 20. Wiedzieliśmy już, że nie mamy szans, aby dotrzeć na dworzec przed odjazdem. Pobiegliśmy szukać darmowego wi-fi na rynku, aby zadzwonić do biura. Na szczęście się udało i odrobinę zaspana, zdecydowanie zbyt spokojna Pani powiedziała jedynie: „Tranquilo, no te preocupes”. Które w Ameryce Południowej słyszeliśmy już jakieś milion razy. W wolnym tłumaczeniu oznacza to: „Wyluzuj, gdzie ty widzisz problem?”. Upewniliśmy się więc tylko jeszcze, czy na pewno zdążymy dotrzec na autokar. Pani zapewniła, że tak. Ponownie trochę zbyt spokojnie. I obiecała, że przyjedzie za 10 minut. Na szczęście po 15 minutach faktycznie była na miejscu i mogliśmy pobiec na miejsce zbiórki.
Krater Maragua – zaczynamy wycieczkę
Szybkim krokiem dotarliśmy do miejsca zbiórki i ucieszyliśmy się na to latynoskie postrzeganie czasu. Okazało się, że żaden bus jeszcze nie odjechał, a przewodnicy nie rozpoczęli nawet weryfikacji listy osób. Staliśmy tam razem ze wszystkimi innymi wycieczkami, które miały zwiedzać tego dnia krater. W sumie naliczyliśmy cztery agencje. Okazało się, że nie tylko będziemy jechać razem busami. Zostaliśmy niejako połączeni w jedną grupę i przydzielony nam został jeden wspólny przewodnik. Jedyny z oficjalną plakietką. Tak więc 50 osób, jeden przewodnik i dwa busy. Prawie jak pełnoprawna wycieczka szkolna.
Udało nam się zapakować i po kilkudziesięciu minutach opóźnienia ruszyliśmy w drogę przez miasto, w kierunku naszego pierwszego przystanku – szlaku Inków. Zatrzymaliśmy się jednak po krótkim czasie na lokalnym targu, aby każdy mógł uzupełnić zapasy. Nie spodziewaliśmy się jedynie, że potrwa to aż tak długo. Gdy wszyscy wrócili już na swoje miejsca, czekaliśmy jeszcze na pojedyncze osoby, które niespiesznie zajadały się empanadami. Zmartwiło nas to też trochę, bo w cenie wycieczki wliczone miało być śniadanie. Na wszelki wypadek wyszliśmy więc jeszcze na chwilę, zaopatrzyć się w suche bułki awaryjne.
Chapel de Chataquila i wielkie śniadanko
Dojechaliśmy do Chapel de Chataquila i znów zaczęliśmy się zastanawiać, czy na pewno dobrze zrozumieliśmy z tym śniadaniem. Zebraliśmy się na pustym placu, który wieńczyła dość zaniedbana katedra. Kilka pobożniejszych osób poszło się pomodlić, my poszukiwaliśmy łazienki. Jednak była ona w takim stanie, że ludzie zaczęli wypytywać, czy jest jakieś inne miejsce. Na to przewodnik zamaszystym ruchem wskazał na otaczające nas skały i odparł, że wszystko co widzimy, to łazienka. Cóż, lepsze to niż ten kibelek, zaniedbany znacznie bardziej niż kaplica.
Burczące brzuchy nie pozwalały na cieszenie się nadchodzącym trekiem. Tak samo, jak wizja jednej smutnej kajzerek w plecaku. Więc ucieszyliśmy się jak dzieci, gdy po krótkim omówieniu miejsca, przewodnik ogłosił śniadanie. Okazało się jednak, że będzie je rozdawać Pani, która siedziała przez cały czas na ławeczce przed kościołem. Z wielką torbą bułek oraz dwoma termosami, jak większość sprzedawczyń na ulicy.
Posiłek ciężko więc było nazwać śniadaniem, bo składał się z jednej bułeczki z plastrem mortadeli i bardzo słodkiej herbaty lub kawy. A dla wegetarian samej herbaty, dlatego smutna kajzerka, na jakiś czas, uratowała mnie przez trekkingiem na głodzie. Wartość śniadania: 3,5zł.
Szlak Inków biegaczy w Maragua
Posileni w około 10% ruszyliśmy na szlak Inków. A być może nawet przedInkow, bo nikt nie wie, kiedy dokładnie ta droga powstała. Wiemy jedynie, że służyła za ważny szlak komunikacyjny. Zwinni posłańcy, zwani Chaski, biegali po niej z wiadomościami. Każdy z nich miał za zadanie pokonać biegiem dystans 10 kilometrów. W takiej odległości od siebie znajdowały się bowiem punkty kontrolne z kolejnymi Chaski, którzy odbierali informację i gnali dalej. Taka Inkaska sztafeta. Co ciekawe, przed podbojem Hiszpan, nie istniało wśród Inków pismo. Dlatego wszystkie informacje przekazywali w formie zakodowanej, w postaci różnorakich układów węzłów i sznureczków.
Cała droga wyłożona była kamiennymi schodkami, charakterystycznymi dla Inkaskich ścieżek. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógł biegać po takim podłożu bosymi stopami. Po kilku kilometrach w butach trekkingowych kostki boleśnie się wykręcają, a kamienie wbijają w śródstopie. Podziwiam tych Inków, musieli być naprawdę mocarni.
Poza utrudnieniem w postaci podłoża, cała trasa była niesamowicie prosta. Półtorej godziny spaceru wiodło praktycznie wyłącznie w dół, więc nie czuliśmy żadnego zmęczenia. Po Kanionie Colca i Salkantayu byliśmy wręcz zdziwieni, że trekking z takimi ładnymi widokami może być tak prosty.
Jednocześnie zostawiliśmy w tyle całą grupę i po każdych 15 minutach musieliśmy robić przerwę, aby wyrównać odstęp między pozostałymi uczestnikami. Których przewodnik raz za razem musiał zwoływać w jedno miejsce, ustawiając niczym dzieci w podstawówce.
Kolorowe góry
Staraliśmy się jednak nie psuć humorów wynikłych z odczucia powrotu do szkoły i obserwowaliśmy zmieniające się po drodze widoki. Nasza wąska ścieżka kończyła się przepaścią, znad której wyrastały majestatyczne góry. W przeróżnych kolorach. Być może nie były to idealnie skrojone pasy kontrastujących barw, jak na Górze 7 kolorów w Peru. Jednak minerały zrobiły tu zachwycająca robotę.
Mijaliśmy gradientowe pasma o różowym, zielonym, fioletowym, a nawet niebieskim zabarwieniu. Przecinały je pasma zalesione, a także nasze ulubione – czerwone. Niektóre poprzecinane były nierównymi białymi pasami, tworząc wzorki niczym z Pańskiej Skórki. Dawno nie widzieliśmy tak różnorodnego krajobrazu i chociaż Kamil się ze mną nie zgodzi, to widokowo Camino Inka w Boliwii przebiła według mnie Kanion Colca w Peru. Być może dlatego, że po prostu lubię kolorki.
Pod koniec, trasa nagle zmieniła się i otoczył nas las sosnowy. Temperatura podziałała nam na korzyść, unosząc w nasze nozdrza intensywny zapach żywicy. Przez chwilę poczułam się jak w domu, gdzie nie byłam od pięciu miesięcy.
Stanowisko opłat
Wprost z lasu skierowaliśmy się na parking busów, gdzie pewna Pani ze wspólnoty miała już przygotowaną księgę odwiedzin oraz bilety wstępu na szlak Camino Inka za 10 BOB. Chociaż w tym wypadku to raczej bilety wyjścia. Poczekaliśmy grzecznie w busie, podczas gdy reszta grupy uzupełniała dane w księdze. Co trwało jakieś pół godziny, kolejne oczekiwanie tego dnia.
Dziwny obiad w lokalnym stylu w wiosce Maragua
Następnie dotarliśmy do wioski, gdzie przewidziany był dla nas lunch. I jeżeli chcielibyście przeżyć lokalne doświadczenie i zjeść jak mieszkańcy boliwijskiej wsi, to wycieczka zdecydowanie Wam się spodoba. Nasze europejskie tyłki (lub bardziej brzuchy), wychowywane w kulturze Sanepidu, odrobinę to przerosło.
Przewodnik zaprowadził nas do częściowo zapadniętego (lub nigdy niedokończonego) budynku bez dachu, który służył za prowizoryczną restaurację. Usadowiliśmy się na długiej ławie, pokrytej białym pyłem i staraliśmy się nie irytować, gdy tynk spadał nam na głowę. I liczyliśmy jedynie na to, aby nie spał na nią również kawałek dachu.
Następnie dołączyła do nas starsza Pani w tradycyjnym stroju, z równie tradycyjnymi wiadrami pełnymi jedzenia. Jest to bardzo lokalny sposób spożywania posiłków na ulicy, gdzie Panie przechowują w wiadrach przeróżne potrawy. Najczęściej są to ziemniaki z jajem lub przeróżne wariacje na temat ryżu z mięsem. W naszym wypadku była to zupa, gulasz oraz ziemniaki.
Każdy otrzymał jednorazowe, plastikowe pudełeczko z chochelką zupy, która odrobinę przypominała krupnik. Taki dość niesmaczna krupnik z niewielką ilością mięsa na kościach. Każdy oprócz mnie, ponieważ niestety nie mieli opcji wege. Szybko jednak wykombinowali, że mogą dać mi gotowane ziemniaki, posypane serem. Co uratowało nie tylko mnie, ale również kilka dodatkowych osób.
Ten gulasz to z gołębi?
Na drugie danie był bowiem gulasz o wdzięcznej nazwie aji de palomitas. Który wystraszył nas początkowo jedynie z nazwy. Jedna z lokalnych Pań zagwarantowała mi jednak, że nie jest zrobiony z gołębi (paloma to po hiszpańsku gołąb) i uspokoiła, podając nazwę innego, nieznanego nam mięsa. Więc Kamil swoją porcję przyjął, a chwilę potem zwrócił. Ponieważ mięso okazało się podejrzanymi podrobami oraz skórą, a sam gulasz był ciężki do przełknięcia. I mówiąc zwrócił, mam na myśli wlanie posiłku z powrotem do wiadra. W ślad za nim poszło jeszcze kilka osob, które postanowily zamienić swoj posiłek na ziemniaki. Cóż, przynajmniej nic się nie zmarnuje. Największe zaskoczenie miało jednak przyjść za chwilę.
Ponieważ w międzyczasie odwiedziła nas inna Pani, niosąc miskę na pranie, wypełnioną ziemniakami w sosie oraz kawałkami mięsa, których zdecydowanie nie starczyłoby dla wszystkich. Położyła pakunek na kamieniu, w centralnej części pomieszczenia, po czym odeszła. Rozpoczynając głodowe igrzyska śmierci. Ludzie rzucili się na to jedzenie, nakładając sobie porcje łyżeczkami, które wcześniej służyły do jedzenia zupy. I nie mam pojęcia, czy w tym momencie więcej w tym daniu było smaku, czy ludzkiej śliny. Ponieważ Kamil poddał się ze spróbowaniem tego podejrzanego dania. Chociaż i tak by dla niego nie starczyło, bo mięso skończyło się w jakieś 30 sekund.
Garganta del diablo – gardło smoka?
Po napełnieniu brzuchów obiadem (tym razem w 20%), poszliśmy na kolejny krótki trekking. Największą atrakcją regionu, zaraz po słynnym kraterze Maragua, jest Garganta del diablo. Czyli punkt widokowy na malowniczy krajobraz z kilkoma wodospadami. Niestety w porze suchej ciężko się ich doszukać. O swojej obecności dają znać jedynie poprzez delikatną mżawkę, którą odczuwamy po zbliżeniu się do krawędzi przepaści. Spacer zajął nam dziesięć minut, oglądanie widoków kolejne pięć.
Następnie skierowaliśmy się w stronę niewielkiej jaskini, do której wiodła wąska ścieżka. Musieliśmy podzielić się więc na 5-osobowe grupy, aby nikt przypadkiem nie spadł w przepaść. Poszliśmy jako pierwsi i czuliśmy się trochę poganiani, dlatego zrobiliśmy kilka zdjęć i zawróciliśmy, robiąc miejsce dla kolejnych osób. Usiedliśmy na kamieniach i cierpliwie czekaliśmy, aż każdy z uczestników zrobi pamiątkowe fotki. Nasza cierpliwość nie jest jednak aż tak złota i po godzinie zaczęliśmy się niecierpliwić.
Krater Maragua
W tym momencie rozpoczęło się nasze największe rozczarowanie. Nie da się bowiem ukryć, że kupiliśmy tę wycieczkę, aby móc zobaczyć z bliska krater Maragua. I krateru nie zobaczyliśmy, przynajmniej z bliska.
Przewodnik poprosił nas o wyjście z busika, kilometr przed rozpoczęciem hikingu w kierunku krateru. Stąd mogliśmy zobaczyć, jak wygląda on na tle okolicznych gór. Usiedliśmy w kółku i wysłuchaliśmy historii o pochodzeniu dziwnej formacji skalnej. Niestety do dziś nie wiadomo, jak krater powstał. Przewodnik zapewnił nas jednak, że najpopularniejsza teoria – o wybuchu meteoryru, jest jedynie bajką dla turystów. Podobno zwiększa to atrakcyjnie obraz miasta, które słynie z odcisków łap dinozaurów.
Dostaliśmy kilka minut na zrobienie zdjęć czerwonego krateru z bardzo daleka, po czym zapakowaliśmy się z powrotem do busa. Mając nadzieję, że w późniejszej części dnia dane nam będzie jednak zobaczenie tego cudu natury z bliska. Tak się jednak nie stało.
Po odwiedzeniu punktu widokowego Garganta del Diablo, zostało nam jeszcze trochę czasu przeznaczonego na wycieczkę. Przewodnik stwierdził jednak, że półtorej godziny spaceru to zbyt długo i ciężko będzie dotrzeć na taką wysokość. Przytaknęły mu wszystkie babki, które kręciły nosem już na dziesięć minut spaceru do Garganta del Diablo. Cóż, nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Co prawda zaczęliśmy mieć wątpliwości już w momencie, gdy po raz kolejny musieliśmy czekać na resztę grupy. Pozostały nam jednak jakieś resztki nadziei, że uczestnicy zdają sobie sprawę z tego, że wybierają się na trekking. Nie spacerek i piwo na wiosce. A może jednak?
Wioska Maragua
Po zakończeniu spaceru wróciliśmy do wioski, składającej się z zaledwie kilku chat. Każda służąca za prowizoryczny sklep z tkaninami lub piwem (tak, dobrze widzicie). Przyjechaliśmy akurat w dzień, w którym odbywa się tutaj rocznica miejscowości. Nie zmienia to faktu, że nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Tak jak większość uczestników wycieczki, którzy czekali jedynie na powrót do autobusu. Przewodnicy wydawali się jednak bardzo zadowoleni z obecności kilku osób, które postanowiły wypić kilka piwek i bawić się jak na prawdziwym jarmarku. Czekaliśmy więc na nich, skubiąc trawę pod nogami. Kupiliśmy kubek Mocochinchi, czyli popularnego w Boliwii napoju z suszonych moreli. I ostatecznie skusiliśmy się na lokalne piwo, które robi się z kukurydzy. Niestety niesmak w ustach przypomniał trochę ten, który odczuwaliśmy przez połowę dnia. Po godzinie udało się jednak zgarnąć wesołe towarzystwo i zapakować z powrotem do busa. Teraz czekało nas jedynie dwie i pół godziny drogi. Spędzonej na kichaniu i duszeniu się pyłem, który dostawał się do środka przez nieszczelne drzwi. Cóż, przynajmniej nie wyszliśmy bardziej brudni niż po zjedzeniu lunchu w otynkowanej chacie.
Podsumowując:
Jak pewnie wywnioskowaliście już z dość ponurego charakteru posta, nie byliśmy z wycieczki zadowoleni. I to nie tak, że Maragua nie warto odwiedzić. Wręcz przeciwnie. Camino Inka zapewniło nam jedne z najpiękniejszych widoków w Boliwii. I tym krajobrazem z pewnością będziecie zachwyceni. Dodatkowo, jeżeli lubicie odwiedzać lokalne społeczności, to również jest to bardzo dobra okazja. Odnieśliśmy wrażenie, że lokalsi są tam bardzo autentyczni i jeszcze nie zmęczeni turystyką.
Co więc zawiodło w naszym przypadku?
Zdecydowanie zbyt duża grupa była powodem większości naszej frustracji. Przez to mieliśmy wrażenie, że ponad połowa wycieczki to było czekanie. Nudziliśmy się często, czekając na resztę grupy, stojąc na targu, siedząc w miasteczku, czy jadąc busem. Treściwa część to tak właściwie jedynie Camino de Inka oraz punkt widokowy. Który odwiedzaliśmy w kilkuosobowych grupach, co przy tak dużej ilości ludzi zajęło zdecydowanie zbyt dużo czasu. Jednocześnie była to pierwsza wycieczka zorganizowana, podczas której byliśmy głodni. I też pierwsza, na której jako wegetarianka nie dostałam żadnego śniadania, a na obiad jedynie gotowane ziemniaki posypane serem.
Na własną rękę
Jednocześnie samo Camino Inka mocno polecamy, gdy macie możliwość przejścia tego trekkingu na własną rękę. Jeżeli możecie pozwolić sobie na wynajęcie samochodu lub taxi, albo (jeszcze lepiej!) znaleźliście transport publiczny, to wygospodarujcie chwilę podczas pobytu w Sucre. Widoki na kolorowe góry są niesamowite!
Koszty wycieczki do Kanionu Maragua (na osobę):
- Wycieczka z biura podróży – 65 BOB
- Bilet wstępu na Camino Inka – 10 BOB
- Jedzonko, abyście nie głodowali podczas wycieczki – do woli.
Widzieliście krater Maragua? A może udało Wam się do niego dotrzeć transportem publicznym? Jeżeli tak, koniecznie dajcie znać w komentarzu, jak to zorganizowaliście!
Dodaj komentarz