3 dni w Mexico City – początek Meksykańskiej przygody

Mexico City - zatłoczone miasto

Nigdy nie byliśmy w Nowym Jorku, jednak mamy pewne wyobrażenie na temat szybkości tego miasta (tak więc „nie znam się, ale się wypowiem” w pełnej krasie). Mexico City stało się naszym Nowym Jorkiem Meksyku*, przerażając tempem życia, tłumami i brakiem spokoju. Jednocześnie zachęcając nas smacznym jedzeniem i chęcią bezinteresownej pomocy na każdym kroku. Nasze pierwsze dni w Meksyku były przede wszystkim niesamowitym zaskoczeniem, z każdej możliwej strony.

*Przepraszam z góry wszystkich, których rozśmieszyło (lub oburzyło) to zestawienie. Na swoją obronę powiem tylko, że usłyszałam podobne od mieszkańca USA. Porównał on NYC do Warszawy, w której podobno czuł się identycznie. Z tej perspektywy moje porównanie nie jest wcale takie najgorsze.

Dzień 1) – Mexico City, przyjazd i Park Chapultepec

Z samego rana przylatujemy do Mexico City. Zmęczeni podróżą, ale podekscytowani na myśl o nadchodzącej przygodzie. Nastraszeni historiami o meksykańskich złodziejach, przed wyjazdem schowaliśmy dolary we wszystkich najdziwniejszych zakamarkach naszych plecaków. Nie pomyśleliśmy, że od razu po przyjeździe trzeba będzie je wyciągnąć i wymienić w kantorze na lotnisku, gdzie jest najlepszy kurs. Stajemy więc na środku lotniska i wyciągamy kasę ze skarpetek, pudełka na tampony i podeszwy klapków. Idziemy wymienić dolary, po czym… wypakowujemy się znowu, by schować świeże pesos do naszych zakamarków. I oczywiście tajnej nerki biodrowej, którą kupiliśmy zaraz przed wyjazdem i którą trzeba nosić w majtkach, by nie odznaczała się pod koszulką. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Chociaż po tygodniu zapomnimy o istnieniu nerki. Biodrowej oczywiście, bo organy mamy akurat wszystkie.

Wchodzimy do metra w Mexico City i idziemy do tajemniczego biletomatu. 2 minuty patrzenia się w hiszpańskie napisy na ekranie i już jakiś chłopak przyszedł nam pomóc kupić kartę oraz doładować ją na kilka przejazdów. Zszokowani tą bezinteresownością w strasznym Meksyku, wsiadamy do metra. Starszy pan od razu wstaje z krzesła i robi mi miejsce, bym mogła usiąść z plecakiem. Spokojnie dojeżdżamy do naszego przystanku, wysiadamy i szukamy naszego noclegu. Jedna Pani, widząc nasze zagubienie, pyta czy nie zmierzamy przypadkiem do tego akurat hostelu. Po czym wskazuje nam drogę. Wita nas wesoły Pan, który każe nam się czuć jak w domu. Trochę boi się wirusa, dlatego kontakt utrzymamy na whatsupp, ale mamy się odzywać, gdyby cokolwiek się działo. Wieczorem dostajemy od niego wiadomość czy wszystko w porządku. Bo nie widział jak wróciliśmy na noc i się martwi.

Ale Meksyk w tym metrze

Odczarowujemy w głowie durne stereotypy, chowamy nerkę do plecaka i idziemy na starcie z metrem. Metro w Mexico City to wyzwanie, które będzie nam się już zawsze kojarzyć z tym miastem. Drzwi zamykają się, zanim wszyscy zdążą wysiąść z wagonu. Co oznacza, że trzeba stworzyć z innymi wsiadającymi kooperację, która polega na odpychaniu drzwi rękoma. W najgorszym przypadku kończy się tym, że kierowca ruszy, zanim drzwi zostaną zamknięte. Po coś w końcu są rurki do trzymania przy drzwiach. Zdarza się też, że policjant wyciąga taką przytrzaśniętą przez drzwi kobietkę z wagonu. Jej koleżanka jest jednak silniejsza i wciąga dziewczynę z drugiej strony, po czym drzwi się zamykają i można ruszać. Tłok, wspólny pot i przytulanie podobne jak na Domaniewskiej. Tylko metro jeździ dodatkowo nad ziemią, trzęsąc się okrutnie.

A my w tym wszystkim, stojący pomiędzy Meksykanami, jako jedyni biali w metrze. Z plecakami z przodu, aby nikt nam przypadkiem czegoś nie zabrał. Tymczasem pozostali jadą z telefonami w tylnych kieszeniach jeansów i pieniędzmi wrzuconymi luźno w boczne kieszenie plecaków. Nawet w Warszawie bym tak do metra nie weszła. Widzimy naszą stację i zastanawiamy się jak właściwie mamy wysiąść z tej ludzkiej mieszaniny kończyn. Próbujemy przecisnąć się do drzwi ze zrezygnowaniem w oczach. Pan obok najwyraźniej ma taki sam plan, bo zaczyna się do nas uśmiechać. Po czym przyciąga w swoją stronę i pomaga nam się wylać z wagonu na stacji docelowej. Uwielbiamy tych ludzi. Metro już ciut mniej.

Skąd wziąć internet?

Wysiadamy na stacji  Chapultepec i szukamy miejsca, gdzie można zakupić kartę do telefonu, bo bez internetu to jak bez ręki albo i gorzej. Po krótkim spacerze znaleźliśmy punkt Telcel, gdzie zakupiliśmy kartę za 50 pesos i pakiet internetu 3GB na miesiąc za 200 pesos (nie wiemy czy dostaliśmy używkę czy co się właściwie stało, ale wygasł po 21 dniach. I był użyty przy próbie rejestracji we wszystkich popularnych apkach. Za drugim razem dostaliśmy już SMS z potwierdzeniem, do kiedy jest ważny pakiet).

Park Chapultepec, czyli gdzie lokalsi urzadzają pikniki

Więc szczęśliwi, z działającym internetem, skierowaliśmy się do Parku Chapultepec – największego parku Ameryki Łacińskiej. To popularne miejsce spotkań lokalnych mieszkańców, gdzie znajduje się dużo miejsc na grilla czy piknik w otoczeniu przyrody. Liczne drzewa zamieszkują bardzo kontaktowe wiewiórki, które podbiegają do nas od samego wejścia do parku.

Główną ścieżkę wypełniają stoiska z jedzeniem, watą cukrową, chipsami, przeróżnymi napojami oraz zabawkami dla dzieci. A dla bardziej głodnych osób wydzielona jest również strefa gastronomiczna z licznymi restauracjami.

W parku znajduje się również słynne muzeum Antropologiczne, zamek, ogród botaniczny, liczne pomniki oraz słynna fontanna autorstwa Diego Rivery (słynnego artysty, który zasłynął z meksykańskich murali). Nam niestety nie udało się odwiedzić dzisiaj żadnej z atrakcji, ponieważ wszystko było już zamknięte. Resztę dnia spędziliśmy więc spacerując po parku i obserwując jak tętni on życiem.

Czas na pierwsze tacos!

A gdy zgłodnieliśmy wyszliśmy na poszukiwanie pierwszych meksykańskich doświadczeń smakowych. To tutaj zjadłam najlepsze vegan tacosy w knajpce Viko. Rodzajów jest kilka, ale można je dowolnie mieszać. Cena za sztukę to 15 pesos. Serio, do tej pory nic nie zdołało ich przebić (stan utrzymany do dnia powrotu, więc już ostatecznie nic ich nie przebije).

trzy rodzaje tacos w Viko
Trzy rodzaje tacos w Viko – pyszka!

Kamil natomiast złapał tortę z kurczakiem za 49 pesos na niepozornym stoisku, gdzie wśród zapachu smażonego mięsa, siedzieli na plastikowych krzesłach mężczyźni ubrani w garnitury. W jednej ręce dzierżąc drogi telefon, a w drugiej ociekającą tłuszczem kanapkę. Nie ma chyba lepszej rekomendacji dla knajpy, toteż smakowo nie było zaskoczenia – torta okazała się pyszna. Dobry start w meksykańskie gastro. 

Informacje organizacyjne:

Aby poruszać się metrem w Mexico City należy zakupić kartę (wystarczy jedna na kilka osób) w automacie za 20 pesos. Poźniej można ładować ją za dowolną kwotę w automatach, wybierając opcję „recarga” i wrzucając monety. Każdy przejazd, niezależnie od długości i ilości przesiadek kosztuje 5 pesos. Trzeba tylko pamiętać, żeby przypadkowo nie wyjść za bramki podczas szukania przesiadki.

Dzień 2) – Mexico City, Teotihuacan i Zocalo

Z samego rana wsiadamy w żółtą linię metra i jedziemy na stację Autobuses del Norte. Wysiadamy przy dworcu autobusowym, gdzie kierujemy się do kasy pomiędzy bramkami numer 7 i 8, aby zakupić bilety na busa do Teotihuacan. Pani kieruje nas do bramki nr. 7, gdzie już czeka na nas transport. Wyjeżdżamy o godzinie 8:30 i już ok. 9:30 jesteśmy na miejscu, gotowi na zwiedzanie pierwszych ruin miasta Majów w Meksyku. I jednych z tańszych, ponieważ bilet kosztuje jedynie 80 pesos.

Teotihuacan, zobaczmy gdzie powstał Świat

Teotihuacan to w języku Nahuatl „Miejsce gdzie powstają Bogowie” lub „Miejsce, gdzie ludzie stają się Bogami”. Meszikowie wierzyli, że miasto wybudowały olbrzymy, żyjące przed pojawieniem się ludzi. Ogromne piramidy miały być ich grobowcami.

Miejsce jest niesamowicie ważne w historii Mezoameryki. To tutaj miał bowiem powstać cały Świat. Dwie największe piramidy kompleksu – piramida słońca oraz księżyca zostały nazwane w ten sposób na upamiętnienie mistycznego wydarzenia, gdy światło oddzieliło się od ciemności, dzięki czemu powstało słońce oraz księżyc.

Nasz spacer po stanowisku archeologicznym rozpoczynamy od Cytadeli, która była głównym centrum kulturalnym ówczesnego ludu. Znajduje się tutaj 15 świątyń, największą uwagę przykuwa Świątynia Pierzastego Węża z pięknymi płaskorzeźbami. Następnie Aleją zmarłych kierujemy się do wielkich piramid Słońca oraz Księżyca.

To jaguar czy sprzedawca?

10 pesos! Barato, barato! – krzyczy do nas sprzedawca, gdy staramy się chłonąć klimat zamierzchłych czasów. I od tych okrzyków kolejnych osób nie możemy się już całkowicie uwolnić, gdyż dobiegają z każdej strony. Tak samo jak ryki wydawane przez drewniane zabawki, w założeniu mające imitować odgłosy jaguarów. Nam bardziej przypominają odgłosy sprzedawców na strefach archeologicznych, zachęcające do szybszego opuszczenia Ruin.

Zmęczeni hałaśliwymi sprzedawcami pamiątek, udajemy się do największej piramidy i spotyka nas zawód covidowy. Zazwyczaj można wdrapać się po schodach na samą górę. Niestety, ze względów pandemicznych, wejście jest zaklejone taśmą i nici z pięknych zdjęć z lotu ptaka. Przynajmniej nie trzeba się wspinać, może to i jakiś plus.

Pieski przechadzające się po Ruinach – trochę im zazdrościmy, że nie miały zakazów wstępu

Mimo wszystko strefa robi na nas ogromne wrażenie. Pora sucha zrobiła swoje i pustynny krajobraz oraz niedbale porozrzucane kaktusy tworzą wspaniały klimat opuszczonego miasta Majów. Piramidy są monumentalne i przez cały czas zastanawiamy się, jak to możliwe, że ktoś był w stanie wybudować takie cuda architektoniczne bez użycia narzędzi. Budowle nie są tutaj bogato zdobione, przypominają bardziej zimne bryły. Jednak ma to swój urok, który sprawia, że z Teotihuacan wracamy z „wow” na ustach. I dlatego też uważamy, że jest to strefa zdecydowanie warta odwiedzenia.

Pierwsze meksykańskie rytmy

Wsiadamy do busa, by wrócić do centrum po kilkugodzinnym zwiedzaniu. I gdy oczy zaczynają zamykać nam się ze zmęczenia, nagle słyszymy jak w pojeździe zbierają się Mariachi! Wspaniałe, meksykańskie rytmy towarzyszą nam prawie przez całą drogę. Wtórowane przez przyjemny wokal, który przywodzi na myśl wszystkie nasze wyobrażenia o tym kraju. Zaczynamy się uśmiechać, bo czujemy jak latynoska muzyka staje się intro naszej przygody. W tym momencie zaczynamy czuć i słyszeć Meksyk. I czujemy się wdzięczni za każdą chwilę spędzoną w kraju kaktusów, muzyki i kolorów.

Głośne Zocalo i wielka Katedra Metropolitalna

Po zwiedzeniu ruin mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by zahaczyć o najbardziej turystyczne miejsce stolicy – plac Zocalo z Katedrą Madonny z Guadalupe, czyli najważniejszą świątynią w kraju. Przyciąga ona pielgrzymów z całego świata.

Natomiast pobliska Katedra Metropolitalna przypomina nam typowe Hiszpańskie budowle. Zbudowana została z kamieni pozostałych po zburzonej piramidzie Majów. W jej pobliżu znajduje się strefa archeologiczna, gdzie można zobaczyć pozostałości miasta Azteków.

Katedra Metropolitalna w Mexico City
Katedra Metropolitalna w Mexico City

Przed katedrą widzimy słynną, wielką flagę Meksyku. To tutaj organizowane są przeróżne wydarzenia kulturalne, religijne oraz fiesty, a także strajki – jak podczas naszego pobytu. Przez demonstrację została nawet zamknięta stacja metra w pobliżu placu Konstytucji, przez co mieliśmy problem z powrotem do hotelu.

Niezbyt podobały nam się okolice placu. Wszędzie było pełno ludzi, w dużej części turystów. Głośno, tłum prawie jak w metrze, wszyscy się przepychają. Klimatu brak, a lokalsi przerzucają plecaki na przód ze strachu przed kieszonkowcami. Dodatkowo z każdego studio tatuażu (a jest ich mnóstwo) ktoś nawoływał nas do spontanicznej decyzji o zrobieniu sobie życiowej pamiątki.

Nie szata zrobi tacosy i szybka restauracja (oraz kelner)

W samym sercu rynku znajduje się również ultra niepozorna knajpka z tacosami na wynos – Los Especiales. Opinie w google były bardzo wysokie, a ceny bardzo niskie. Nie ma tutaj menu, codziennie serwują jeden rodzaj tacos z 3 salsami zapakowanymi w małe woreczki. Wyglądają okropnie, ale według Kamila jest to jeden z najlepszych posiłków podczas naszej podróży (stan na dzień 38). I to w dodatku za 26 pesos za 4 sztuki.

Kamil najedzony, ja jednak miałam problem ze znalezieniem czegoś wege o później porze. Szukając informacji na standach, zrezygnowana spytałam kelnera w losowej restauracji czy jest możliwość przygotowania czegoś bez mięsa. I ku naszemu zaskoczeniu, zamiast zaproponować coś u siebie, podał nam namiar na restaurację, która miała w nazwie „vegeteriano”. Gdy podeszliśmy pod wskazane miejsce, kelner przechwycił nas z ulicy i powtarzając „vamos” szybko przeprowadził nas dziwną uliczką na schody, które prowadziły na taras z rozstawionymi stolikami. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyłam się nawet zastanowić czy faktycznie chcę tam zjeść i już miałam menu w ręku. Przyzwyczailiśmy się, że w stolicy nie znają popularnego „tranquilo”. Tutaj liczy się każda sekunda. A ja kilka kolejnych sekund czy minut spędzę wylewając łzy nad ekstremalnie ostrą zupą, z której i tak zawczasu wyciągnęłam wszystkie ostre papryczki.

Dzień 3) – Mexico City, ogród botaniczny i wyjazd do Oaxaca

Udało nam się zrealizować wszystkie etapy planu, więc dzisiaj dzień jest luźny. Plecaki jednak ciążą na plecach, więc zamiast wybrać nowe miejsce do odwiedzenia, kierujemy się ponownie do parku Chatapultec, aby tym razem odwiedzić ogród botaniczny. Wstęp jest za darmo i można tam zobaczyć wiele różnorodnych roślin. Zachwytom nie było końca, pierwszy raz widzieliśmy gigantyczne palmy, bananowce i bambusy. Zastanawialiśmy się wtedy czy wszystkie okazy faktycznie występują w Meksyku, czy może są sprowadzane. Miesiąc później widzieliśmy już wszystkie z tych roślin w różnych częściach kraju i za każdym razem zachwycaliśmy się nimi na nowo. Myślę, że wizyta w parku jest świetną zapowiedzią Meksykańskiej przygody (i przyrody).

W planach było również muzeum antropologiczne, jednak nie mieliśmy już siły zwiedzać go z plecakami. Stwierdziliśmy, że wyszło nawet lepiej. Jeżeli odwiedzimy Muzeum na sam koniec wyjazdu to zobaczymy zbiory już po zwiedzeniu kilku stanowisk archeologicznych i podejdziemy do tematu bardziej świadomie (fantastyczne muzeum już odwiedzone, nasza relacja pojawi się w poście nr. 2 o mieście Meksyk. Swoją drogą, nawet bardziej pozytywnym niż ten)

Anioł Niepodległości i klubowe neony

Szykując się na nocną przeprawę busem, zahaczamy jeszcze o Walmart – czyli wielki amerykański supermarket. Z uwagi na wyłączoną stacje metra postanowiliśmy iść piechotą, dzięki czemu udaje nam się zobaczyć po drodze Anioła Niepodległości, czyli jeden z symboli Mexico City. Jego okolice wypełniają drogie restauracje oraz głośne kluby z jaskrawymi neonami, które zgarniają bogatszych turystów. Wszystko wygląda tutaj ekskluzywnie, samochody i wysiadający z nich ludzie są zupełnie inni niż w poprzednio odwiedzonych dzielnicach. Jest tak jakby luksusowo, bogato i z przepychem. Nie w naszym stylu, więc szybko usuwamy się z dzielnicy.

Pierwsza podróż OCC

Niestety nikt (nawet my sami) nie ostrzegł nas przed tym, jak gigantyczny jest dworzec Mexico TAPO. Byliśmy tutaj 3 godziny przed odjazdem, aby nie spacerować w nocy po mieście. I cały ten czas spędziliśmy na stresowaniu się, czy znajdziemy odpowiedni terminal. Odjazdów jest tu tyle, że ojeju i niestety na tablicach wyświetla się ich dużo mniej. Tak jakoś trafiliśmy, że naszego nie było tam do samego końca i dlatego musieliśmy nerwowo latać po dworcu i pytać skąd autobus ten odjeżdża. Przeczytaliśmy w necie, że do kasy biletowej należy zgłosić się 15 min przed odjazdem i spytać o numer bramki. Cóż, gdybyśmy tak zrobili to autobus odjechałby, zanim dotarlibyśmy do połowy kolejki. Polecamy podejść do kasy od razu po przybyciu na dworzec, prawdopodobnie już wtedy pokierują Was w odpowiednie miejsce.

Pełni ulgi, weszliśmy do autobusu AU, który wygląda dosłownie jak popularny w naszym kraju Flixbus. Plecaki zabraliśmy ze sobą, położyliśmy na podłodze pod nami i przez całą noc zginaliśmy kolana, ponieważ miejsca na nogi już nie było. Naczytaliśmy się, że bagaż z luku łatwo zabrać. Gdyby ktoś nam zawczasu powiedział, że Pan kierowca wydaje bilecik i skrupulatnie sprawdza go przy wydawaniu plecaków to prawdopodobnie jechalibyśmy z nóżkami ułożonymi wygodniej (na szczęście odkryliśmy to już przy kolejnym przejeździe!). I równie fartowanie doczytaliśmy wcześniej, żeby iść jeszcze na dworcu do łazienki, której AU na pokładzie nie ma. Do zapamiętania, bo przystanków na siusiu zbyt dużo na trasie nie uświadczymy (ich ilość w zasadzie zależy od tego, jak często kierowca głodnieje na trasie).

Następny przystanek: Oaxaca.

Planujesz wyjazd do Meksyku? Sprawdź ile kosztowała nasza podróż

Możesz również polubić