...

Puerto Escondido – surferski raj z obietnicą spokoju

Wkraczamy do Puerto Escondido. Miasta, które zwolniło. W którym dni liczy się zachodami słońca, a godzinę wyznacza wzburzona linia brzegowa. Gdzie podstawowym zapachem jest słona bryza oceaniczna, a skóra piecze od bezlitosnego słońca. Miejsca, gdzie na każdym kroku gra latynoska muzyka, a mieszkańcy wszędzie noszą ze sobą uśmiechy. Gdzie surferski klimat przeplata się z tradycyjnymi wartościami, a nomadzi przyjeżdżają na tydzień i zostają na rok, a nawet dłużej. Gdzie wystarczy rzucić klapki na gorący piasek i wskoczyć w ubraniach wprost w wysokie fale, by ochłodzić się w upalny dzień. A następnie spokojnie usiąść na brzegu i posłuchać trzepotu skrzydeł ogromnych pelikanów, popijając ciepłe piwo. Witamy w krainie palm, kokosów i uprzejmości. Bez wszechobecnej komercji, gigantycznych resortów i podlizywania się turystom. Witamy na wybrzeżu Oaxaca, gdzie odkryjecie, co oznacza odpoczynek.

W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!

Przyjazd do Puerto Escondido

Do Puerto Escondido przyjeżdżamy z samego rana i już od godziny 7 uderza w nas potworne gorąco. Niby jesteśmy tak blisko od Mexico City, a różnica temperatur powaliła nas na kolana. Zameldowanie w hostelu mamy dopiero od godziny 15 i z plecakami nie jesteśmy w stanie dłużej chodzić. Pot ścieka nam strużką po nogach, a włosy przylepiają się do czoła. Odczuwalne 46 stopni to poziom ciepła na który nie byliśmy gotowi. Szukamy chociażby odrobinki dostępnego cienia, ale wszystkie miejscówki są już okupywane przez rozpływających się jak lody lokalsów. Znajdujemy więc wege knajpkę na śniadanie, w której jemy burrito z kulkami ziemniaczanymi. Smaczne, ale mało meksykańskie. Smażone pyry w czosnkowym sosie to na tyle polski akcent, że nie musimy już odwiedzać słynnej w Puerto Escondido restauracji z pierogami.

Czujemy się, jakby minęło już przynajmniej pół wieczności, jednak zegarek nie ma dobrych wieści. Kolejne 6 godzin spędzamy siedząc na krawężnikach i przeklinając się wzajemnie za wybranie obiektu z tak późnym zameldowaniem. Nauczyliśmy się, żeby zwracać uwagę na ten szczegół, gdy rezerwujemy nocleg na bookingu. I żeby używać języka, bo przecież zawsze można spytać czy jest możliwość zrzucenia plecaków, zanim pokój będzie gotowy. Dużo tych lekcji jak na jeden gorący dzień.

W noclegowni wita nas przemiła właścicielka, od której bije niesamowite ciepło (Chyba większe od tego na zewnątrz). Szkoda, że nie rozumiemy prawie nic z półgodzinnej opowieści o mieście, którą nam przedstawiła. Kiwamy głowami ze zrozumieniem i udajemy, że wszystko już wiemy. Chyba się domyśla, bo najważniejsze informacje przeklikuje nam do słownika google.

Pokój jest zaskakująco ładny, łóżko najwygodniejsze na jakim spaliśmy, a kuchnia świetnie wyposażona. Jesteśmy zachwyceni naszym wyborem, ale tak zmęczeni, że od razu idziemy spać. Dopiero jutro rano zobaczymy, jak długa jest droga pod górę do miasta i znów będziemy się przeklinać za ten wybór. Przynajmniej kilka tacosów spalimy. Jednak wciąż nie widzimy lepszej i tańszej opcji noclegowej w okolicy. Serio, z tym nam się udało (chociaż kolejny nocleg w Puerto będzie niemałą konkurencją).

Dzień 8) Puerto Escondidopopularne plaże

Wychodzimy na spacer i chociaż do wysp nam daleko, to wyspiarski klimat da się tutaj odczuć każdym zmysłem. Wkoło kręcą się surferzy z lokami ułożonymi słoną wodą, kolorowymi deskami i złotą opalenizną. Nie obowiązuje tutaj dresscode, toteż większość turystów zostawia w domu koszulki, które w tym upale są całkowicie zbędne. Głównym wyposażeniem pozostaje kostium kąpielowy i filtr przeciwsłoneczny, nakładany zazwyczaj tak grubą warstwą, że nie powstydziłaby się go gejsza. Nieobowiązkowym elementem są także buty, także sami chętnie bawimy się w Cejrowskiego i przemierzamy ulice Puerto Escondido boso, aby nie poharatać grubym piaskiem, poparzonych od bezlitosnego słońca stóp.

Playa Manzanillo i Playa Angelito – gdzie bawią się dzieci?

Dziś odpoczywamy na Playa Manzanillo. Jeżeli szukacie idealnej plaży dla dzieci, chcielibyście porobić ładne zdjęcia na kamieniach lub macie dość gigantycznych fal, to warto się tutaj skierować. Chyba, że nie przepadacie za tłumami. Wtedy polecam zapomnieć o tym miejscu.

Jednocześnie jest to jedyna plaża, na której znajdują się pojedyncze palmy. Jest to duży plus dla oszczędnych osób – można położyć kocyk w cieniu palmy zamiast płacić za leżak. Tak właśnie zrobiliśmy, spędzając cały dzień na leniwym opalaniu się i wdychaniu zapachu słonego oceanu.

Co prawda nie kąpaliśmy się zbyt dużo, bo woda w tym miejscu nie zachęca do pływania. Nigdzie indziej nie widzieliśmy tylu dziwnych farfocli (no dobra, pomijając Jukatan i cenoty), toteż wizja późniejszego wyciągania ich ze stanika skutecznie zniechęciła mnie do wodnych aktywności.

Myk jest też taki, że wystarczy przejść przez mostek i znajdziemy się na Playa Angelito. Tu jest jeszcze więcej dzieci i przy okazji mnóstwo kutrów rybackich, których zapach zachęca do szybkiego opuszczenia przybytku. Jednocześnie odnosimy wrażenie, że turyści naprawdę upodobali sobie to miejsce. Nigdzie nie widzieliśmy tylu kocyków (lokalsi są zwolennikami leżenia bezpośrednio na piasku). No nie pokochaliśmy tych dwóch plaż, stoją chyba najniżej w naszym rankingu.

O niespodziewanej lekcji hiszpańskiego

Wieczorem wracamy do kwatery i nie chcąc znów udawać znajomości języka, przemykamy po cichu do kuchni, by nalać wodę. Jednak po niecałej minucie właścicielka wychyla się zza schodów z uśmiechem na ustach i zaczyna nas zagadywać, proponując ciekawe zielone owoce. Ich smak okazuje się zaskakująco ciekawy. Orzeźwiający i słodki, bez spodziewanej kwasoty.

Staramy się wyartykułować kilka niezgrabnych zbitków słów po hiszpańsku w podziękowaniu, a miła Pani domu w międzyczasie wklikuje w telefon tłumaczenie kolejnych zdań, którymi chce się z nami podzielić. Z grzeczności siadamy, aby odbyć dłuższą pokraczną konwersację. I już po kilku minutach żałujemy, że wcześniej tak się tego baliśmy. Okazuje się, że kobieta nie zna zupełnie angielskiego, więc nasza rozmowa błyskawicznie przechodzi w lekcję hiszpańsko-angielską. I tak sobie pogawędziliśmy przez kolejne 3 godziny, wymieniając wszystkie możliwe przedmioty obecne w jej domu w obu językach. Gawędzimy też o mango, które jest jedną z naszych miłości.

– Zawsze mnie śmieszy, gdy ludzie przyjeżdżają z Europy i mówią o mango za 30-50 pesos w ich krajach. U nas jest rozdeptywane butami, nie da się tego przejeść. Tutaj głównie świnie jedzą mango – uśmiechnęła się, a my wróciliśmy wspomnieniami do poprzedniego dnia, gdy zbieraliśmy owoce na śniadanie, leżące porozrzucane po ulicach. Ja chętnie zostałabym świnią w takim Meksyku. O ile nie skończyłabym zbyt szybko jako dodatek do tacos.

Dzień 9) Playa Carrizalillo

Znak od losu?

Od rana rozmawiamy o tym co zrobić, by już nigdy nie wracać do pracy na etat. Jak ruszyć z zarobkowaniem w dowolnym miejscu na świecie, ściągnąć kota i zacząć życie w takim spokojnym i rajskim miejscu. Oczami wyobraźni widzę już te złotówki wpływające żwawo na moje konto za zlecenia copywriterskie (chociaż nigdy nie odważyłam się nawet wysłać CV do agencji). I limoniadę, popijaną spokojnie na kocyku (jaki tam leżak, oszczędzać będziemy już zawsze, rozłożonym na piaszczystej plaży.

I traf sprawia, że spotykamy na plaży Polkę, która od kilku lat podróżuje samotnie, pracując zdalnie w angielskiej firmie. Pomieszkuje w różnych miejscach na świecie, po kilka tygodni lub miesięcy. Po czym zmienia kierunek i próbuje w nowym otoczeniu. Czujemy, że to niewiarygodny znak od losu. Zazdrościmy i podziwiamy. Tylko jeszcze, kurczę, nie wiemy co zrobić, by stać się taką Anią.

Aniu, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz – pozdrawiamy! Jesteś naszą motywacją.

Playa Carrizanillo – czyli jak nabić siniaki w wodzie.

Dzień spędzamy na Playa Carrizalillo, najpopularniejszej plaży w Puerto Escondido. Jeżeli widzieliście kiedyś charakterystyczne zdjęcie z góry, przedstawiające zielone palmy oraz ocean z 3 odcieniami niebieskości – zostało zrobione właśnie tutaj (a widzieliście na pewno, bo wrzuciliśmy je nad tym tekstem). Aparat wyciąga się gdzieś w połowie drogi długimi schodami, które prowadzą prosto na zatłoczoną plażę.

Widoki są tutaj przepiękne, to fakt. Niesamowita zieleń oraz wysokie fale, rozbijające się z impetem o skały robią wrażenie. Nad nami powiewa palma, a kolejne uderzenie wody przewraca kilka osób, które mimowolnie dojeżdżają na tyłkach do brzegu. Niejednokrotnie byliśmy jednymi z tych osób, przecierając sobie pośladki na twardym piasku i nabijając siniaki podczas fikołków. Warto więc dodać, że jest to plaża z licznymi kamyczkami i ostrymi muszelkami, z którymi na pewno zaliczycie bliskie spotkanie. Fajna opcja na peeling po miesiącu bez kosmetyków. Gorsza, jeżeli nie zabierzecie gumki do włosów i przez kolejny miesiąc będziecie wyczesywać piach z głowy.

Jeżeli przyjechaliście do Puerto Escondido na lekcje surfingu (a bardzo polecamy takie rozwiązanie, chociaż sami nie wdrożyliśmy go w życie) to prawdopodobnie odbędziecie je właśnie tutaj. Fale zamykają się w dużej odległości od brzegu, dlatego już kilkanaście metrów dalej widać dziesiątki surferów czekających na fale. Mniej doświadczonych rzecz jasna, bo najlepsi wybierają oczywiście playa Zicatela.

Zamiast obiadu – burczący brzuszek?

Woda znów podmywa nasze rzeczy, więc stałym zwyczajem zwijamy się z plaży i wyruszamy na poszukiwanie miejsca na obiad. I to wcale nie jest takie proste, jakby się wydawało. Puerto Escondido jest naprawdę cudowne, ale ma jedną ogromną wadę – wymiera w naszej porze obiadowej. Tak więc musimy zapomnieć o rytmie dobowym, wyznaczanym przez nasze brzuchy, które wołają jeść punkt godzina 17. Jest to bowiem najgorsza możliwa pora jedzeniowa, jaką mogliśmy sobie tutaj wymyślić.

Z samego rana otwiera się targ Benito Juarez, gdzie możemy zjeść śniadanie złożone z jajek na jakieś kilkanaście (a przynajmniej 5) różnych sposobów. Oczywiście w akompaniamencie pysznej kawy (o ile nie otrzymamy posłodzonej uprzednio, rozpuszczalnej nescafe). Jeżeli zdążymy zgłodnieć wystarczająco szybko, to załapiemy się również na obiad, złożony z pysznych i świeżych, a przede wszystkim tanich – krewetek. W międzyczasie złapiemy tutaj tacosy i quesadillas oraz popijemy wszystko bardzo populanym zielonym sokiem z warzyw. Nie możemy zapomnieć, że w końcu jesteśmy na wybrzeżu Oaxaca, gdzie możemy skosztować przepysznych potraw kuchni Oaxaquena.

„Na co więc tu narzekać?” – zapytacie. Ano targ musi się kiedyś zamknąć. Razem z licznymi knajpkami, rozsianymi po mieście, które otwierają się wyłączanie w porze śniadaniowej albo późnym wieczorem. I pozostawiają nas na głodzie w porze obiadowej, kiedy to wszystkie lokale nagle pustoszeją.

Gdy piszę tego posta, wracamy z Puerto już drugi raz (druga część wpisu pojawi się za kilka miesięcy). I za drugim dopasowaliśmy się do tych godzin otwarcia, co pozwoliło nam się cieszyć wyjazdem podwójnie. Śniadanko na targu i obiad o 23:0 w pełnej lokalsów Pozolerii? Brzmi jak doskonały plan! Jednak gastro wcale nie jest tutaj ubogie, my po prostu byliśmy zbyt wymagający.

 Puerto Escondido – Bioluminescencja

Z rana sprawdzamy fazę księżyca i postanawiamy wykupić wycieczkę na bioluminescencję, czyli oglądanie świecącego planktonu. Po krótkim researchu w necie znajdujemy informację, że najtańsze biuro to Lalo Ecotours. Krótka wymiana zdań na whatsupp i okazało się, że „free pickup” nie obejmuje naszego hotelu, bo jesteśmy na zadupiu. Odbiorą nas za to ze swojego biura, które jest 1,5 km dalej i późnej mamy złapać taksówkę. Nasza wewnętrzna cebula dalej trzyma się postanowienia, że podczas wyjazdu nie skorzystamy z taxi. Z tego powodu zrywamy nasze drugie postanowienie i pierwszy raz wychodzimy po zmroku, by dotrzeć na busa.

Nasz busik podjeżdża pod biuro o godzinie 8 (tak naprawdę to później, po sporym opóźnieniu, ale w Meksyku nikt na spóźnienia nie patrzy), a następnie odwiedza kolejne hotele, by zgarnąć wszystkich uczestników. Okazuje się, że podjazd do naszego noclegu wcale nie był taki straszny, gdy na ręcznym stajemy na prawie pionowej górce i kierowca spokojnie idzie odebrać ludzi z hotelu.

Docieramy nad lagunę i pakujemy się na pokład niewielkiej łódki. Uzbrojeni w kamizelki, przemierzamy wodę i widzimy coraz mniej. Księżyc schował się za chmurami, dzięki czemu naokoło panuje całkowita ciemność. Przerywana niekiedy długim światłem latarki, którym raczy nam przewodnik. Przepływamy obok lasów namorzynowych, których nie jesteśmy w stanie dostrzec. W końcu docieramy na środek zbiornika i oczekujemy na prostą komendę „skaczcie„.

A nagroda za najbardziej nieudolny skok do wody, wędruje do…

Ja nie wiem, czy to jest dla wszystkich takie proste (wydawało się być), ale osobiście miałam niemały problem z wyskoczeniem za burtę, ponieważ drabinka była wyłączona z użytku. Ostatecznie się udało, jednak mam malutką radę: Co by się nie działo, chrońcie tyłek. Nie ześlizgujemy się z łódki, bo farba może się okazać starsza od Was i otrzymacie na pamiątkę jej kawałek, wbity w pośladek.

Zeskakujemy więc (lub ześlizgujemy się) do wody i jesteśmy w szoku.

Zostaliśmy składnikami meksykańskiej zupy?

Nie mam jednak na myśli cudnego efektu bioluminescencji. Nie spodziewaliśmy się, że woda o 21:00 może być aż tak ciepła. Czujemy się, jakby ktoś chciał nas podgrzać na kolację (co ma w zasadzie sens, ponieważ w lagunie występują krokodyle – chociaż podobno niegłodne). Powoli zaczynamy ruszać kończynami w gorącej wodzie, coraz szybciej i szybciej. I bingo. Podczas intensywnego tańca w wodzie, gdy ruszamy rękoma i nogami szybciej niż na zajęciach WF w gimnazjum, na tafli wody pojawia się żółta poświata, która rozświetla otoczenie. I chociaż efekt jest dużo słabszy niż oczekiwany, to bawimy się przednio. Wszyscy staramy się wzburzyć wodę w jednym miejscu, dzięki czemu poświata zdaje się rozświetlić otoczenie.

I gdy zaczynamy czuć się zmęczeni od tych pajacyków w wodzie, nagle na powierzchni pojawiają się pojedyncze, świecące kropeczki. Jedna, druga, trzecia. Aż nagle lunęło z nieba tak mocno, że nie byliśmy w stanie otworzyć oczu. Urwanie chmury w idealnym momencie. Zafundowało nam nie tylko znaczne ochłodzenie, ale również spektakl tysiąca świecących kropel deszczu, rozbijających się o taflę wody, w całkowitej ciemności.

Na łódkę wróciliśmy zaskoczeni. Tym, że tak bardzo cieszyliśmy się z tej ulewy. Samym efektem bioluminescencji już trochę mniej (wkrótce pojawi się na blogu wpis o wyspie Holbox, tam wrażenia będziemy mieć zupełnie inne!)

Informacje praktyczne:

Koszt wycieczki na bioluminescencję na lagunie: 350 pesos/ osoba. Cena z cennika.

Start o godzinie 20, powrót koło 23. Obłożenie łodzi: ok. 15 osób (min. 4)

Puerto Escondido – Playa Centrum

Dziś nie chce nam się spacerować tak daleko, odwiedzamy więc plażę Centrum, ponoć niewartą uwagi. I tu spotyka nas niemałe zaskoczenie.

Jest dużo ciekawiej, niż się spodziewaliśmy. Turystów jakby mniej, za to lokalnych dzieciaków nie brakuje. Biegają po plaży, kopią piłkę jak najdalej w silne fale i radośnie wskakują po nią do słonej wody. Pojedynczy dorośli siedzą na piasku i zapatrzeni w toń oceanu, popijają ciepłą Coronę. Pod parasolkami odpoczywają też całe rodziny, obowiązkowo z przenośną lodówką oraz zapasem zimnych puszek. Oczywiście wszyscy bez kocyków, z plecami pokrytymi grubą warstwą gorącego piasku.

Jak typowi turyści, rozkładamy swoje ręczniki i siadamy na środku plaży, obok doków. Nie słyszymy zgiełku, tylko silne uderzenia fal, rozbijających się o brzeg. Co chwilę podchodzą do nas sprzedawcy z przekąskami, którzy nienachalnie zachęcają do zakupu ich specjałów. Seviche, tacos doradas, moje ukochane smażone banany ze śmietanką lub mlekiem skondensowanym oraz owoce. W tym owocowy król, czyli ananas, bogato ozdobiony czerwonym sosem Chamoy.

Czerwony kolorem Meksyku? Czyli kilka słów o sosie Chamoy

I tutaj czas na przerywnik, czyli część pierwsza wpisu pod tytułem: co najbardziej nam się nie podobało w Meksyku. Otóż sos Chamoy to taka czerwona polewa, sporządzona z chilii oraz różnych kwaśno-słonych dodatków. Znienawidzona przez nas od pierwszego kęsa, prześladowała nas aż do wyjazdu. Meksykanie uwielbiają Chamoy i dodają go dosłownie do wszystkiego – owoców, chipsów, słodyczy oraz …piwa. Jak kto lubi (my nie).

Możecie sobie wyobrazić moją minę smutnego szczeniaka, gdy kupiłam na bazarze jabłko z „karmelem”, który później okazał się właśnie Chamoyem. Traumatyczne przeżycie, nie polecam.

Kolejne wodne spotkanie

Najedzeni, idziemy się wreszcie schłodzić. Spotykamy w wodzie mężczyznę z Texasu, który urodził się w Meksyku i chciałby tutaj wrócić na stałe. Przyjechał z żoną na wakacje, ale marzy o kupieniu kawałka ziemi niedaleko Puerto Escondido, by już nie wracać do Stanów. Podoba mu się plan naszej podróży i mówi, że zawsze powtarza swoim dorosłym dzieciom, że w młodości liczą się tylko dwie rzeczy: seks i podróże. I że zazdrości, bo na pewno do końca życia nie zapomnimy naszej meksykańskiej przygody. Mamy nadzieję, że tak właśnie będzie.

Rekomenduje nam też spróbowanie Michealady, jego ulubionego drinka (jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest na bazie Chamoy). Spróbujemy go za 2 tygodnie, po czym pożałujemy wydanych 50 pesos. Cóż, gusta ma każdy inne. Grunt, że wartości jednak mamy podobne (oczywiście mowa o podróżach).

Puerto Escondido – Playa Zicatela

Dziś odwiedzamy plażę Surferów – czyli playa Zicatela. To trzecie najlepsze miejsce do Surfingu na świecie, fale mogą tu sięgać aż 6m! Nie jest to najlepszy wybór na kąpiel, ponieważ zarówno czerwona flaga, jak i kilkumetrowe fale, nie zachęcają nawet do moczenia stóp w wodzie. Daje to jednak jeden, przeogromny plus – w południe nie ma tam praktycznie nikogo.

I w ten sposób przez godzinę spacerowaliśmy po pięknej plaży, po drodze mijając maksymalnie trzy pary. Wiatr rozwiewał nam włosy, a fale radośnie tańczyły ze sobą, tworząc niebezpieczne wiry. To chyba najpiękniejsze miejsce, jakie widzieliśmy w Puerto Escondido. Gigantyczne fale robią fenomenalne wrażenie, człowiek staje się tak malutki przed ich potęgą.

Wieczorami natomiast, plaża zamienia się w typowy surferski raj – deski goni deskę, a osób w wodzie nie jesteśmy w stanie zliczyć. Wszyscy łapią te ogromne fale, podziwiani przez tłum gapiów. Przypomina to sceny z amerykańskich filmów dla młodzieży, tylko fale są dużo większe niż w telewizji. A gdy surferzy opuszczą już ocean, możemy podziwiać wspaniały spektakl na niebie. Czyli jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie widzieliśmy w Meksyku.

Pożegnanie z Puerto Escondido

Żegnamy się z Puerto Escondido oraz naszymi wspaniałymi hostami. Bierzemy plecaki na plecy i ruszamy na ostatni spacer po mieście. Wciąż nie przyzwyczailiśmy się do upału, ale spokojnie – w Meridzie będzie gorzej. Jemy ostatnie dania kuchni wybrzeża, bo przecież na Jukatanie nie będziemy już przepłacać za krewetki.

Wsiadamy do kolejnego nocnego busa OCC, w stronę miasta Tuxtla, w stanie Chiapas. Zamieniamy ocean na wodospady, kaktusy na dżunglę i upalne noce na rześkie poranki.

I czujemy się dziwnie, jakby zrelaksowani. Ciężko jest to opisać, ale chyba oboje wkroczyliśmy na etap – „nic nie muszę, wszystko mogę”. I bardzo nam się to spodobało. W zasadzie, to takie życie w trasie mogłoby zostać naszym życiem. Tego sobie życzymy.


Podziel się

Możesz również polubić

Jeden komentarz

  1. Czy Meksyk jest drogi? Kosztorys naszej 2-miesięcznej podróży • mangobackpack

    […] rezerwacje przez internet są dziwnie drogie w stosunku do oferty na miejscu. Za drugim razem w Puerto Escondido, ponieważ znajduje się tam wiele hosteli w lepszej cenie niż na […]

Dodaj komentarz

Seraphinite AcceleratorOptimized by Seraphinite Accelerator
Turns on site high speed to be attractive for people and search engines.