Jardín – zielone miasteczko w Kolumbii, które pokochaliśmy
Kolumbijskie miasteczko Jardín to takie niepozorne miejsce, które nie jest pierwszym wyborem podczas planowania podróży w Kolumbii. Chętnie zostalibyśmy jednak ambasadorami tej mieściny niedaleko Medellin, gdzie wszystkie ogródki są idealnie wystrzyżone, góry piękne zielone, a kawa (oraz pizza!) najlepsza w kraju. Gdzie ludzie się nie spieszą, a deszcz chłodzi podczas trekkingów. I gdzie podobno jest najpiękniejszy wodospad w Kolumbii, do którego prowadzi najcięższy trekking, jakiego doświadczyliśmy podczas całej podróży. Dużo tych „naj” jak na jedno kolonialne miasteczko, prawda?
W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!
Spis Treści
Przyjazd do Jardín
Zakończyliśmy już swoją przygodę z Kolumbią, dlatego możemy powiedzieć to oficjalnie — ani razu nie dojechaliśmy tutaj busem na czas. Przyzwyczailiśmy się już jednak do tych kilkugodzinnych korków, spóźnień i spontanicznych obiadów na trasie. Chociaż przyjazd do Jardín okazał się rekordową trasą. Zamiast 3 godzin, jechaliśmy prawie 8.
Homestay u starszej rodzinki
Przyjechaliśmy więc pod wieczór, zmarznięci i zmęczeni, szukając naszego homestay’a. Prowadziło go starsze małżeństwo z całkiem uroczym kotem. Niestety można było to wyczuć, bo pokój przypominał trochę taką klitkę starszej Pani na poddaszu. Która w dodatku nie została opróżniona, dlatego buszując po szafkach, można było odkryć relikty przeszłości.
Jednak sam pokój był dość tani jak na Jardín. Dodatkowo mieliśmy w cenie typowe śniadanie, czyli jajka, arepę oraz kawę.
Zatrzymaliśmy się w Guesthouse La Comedia. Zrobiliśmy rezerwację przez Booking i za 3 noce ze śniadaniem zapłaciliśmy 159000 COP.
Co robiliśmy w Jardín?
Poszukiwania kolacji — czy to Włochy?
Plusem takich turystycznych miejscowości jest obecność różnorakich restauracji międzynarodowych. Tutaj szczególnie dobrze przyjęły się te włoskie, które można znaleźć na każdym rogu. Co prawda początkowo byliśmy zdziwieni, gdy spytaliśmy właścicieli naszego Guesthouse, gdzie możemy zjeść wieczorową porą. Zamiast miejsca z arepami, otrzymaliśmy rekomendację dwóch pizzerii oraz knajpy z kuchnią rosyjską.
Trochę przestraszyliśmy się cen, patrząc na wypełnione po brzegi restauracje ze świecami na stołach. Dlatego pierwszego dnia postanowiliśmy postawić na sprawdzoną opcję — street food. Rozkłada się on wieczorem na samym środku rynku, tak samo, jak we wszystkich kolonialnych miasteczkach. Smażone mięso oraz empanady pod kościołem to kolumbijski standard.
Skusiliśmy się na smażone ziemniaki z majonezem i w strugach deszczu pognaliśmy z nimi do hostelu. Skromna kolacja po 7 godzinach drogi. Przynajmniej zaoszczędziliśmy na pizzę kolejnego dnia (a było warto!)
Jardín to po hiszpańsku ogród
Następnego dnia wyszliśmy skoro świt na spacer po mieście. Uwielbiamy kolonialne miasteczka, gdzie niskie kolorowe domki wyrastają po obu stronach starannie ułożonej kostki brukowej. Tutaj przeżyliśmy jednak szok, bo dodatkowo były one przyozdobione pięknymi trawnikami. Trochę na wzór tych amerykańskich szeregowców, gdzie każdy ma swój zielony kącik, o który może zadbać.
Nie wiem, czy burmistrz miasteczka Jardín nakazał ludziom dbać o ogrody, by zasłużyć na tę nazwę. Wiem tyle, że musi coś w tym być. Nigdzie w Kolumbii nie widzieliśmy tak pięknych ogródków. Zielonych, z mnóstwem kolorowych kwiatów. Wygląda to, jakby chwasty w ogóle tutaj nie istniały. Taki babciny raj.
Zaglądaliśmy więc do tych domków, gdzie jeden wydawał się ładniejszy od drugiego. Na pewno Kolumbijski klimat podziałał tutaj na korzyść, bo kwiaty mogą kwitnąć przez cały rok.
Opuszczona kolejka linowa w Jardín
W przewodnikach na temat Jardín wyczytaliśmy, że w miasteczku funkcjonuje kolejka linowa. Przyzwyczajeni do takiego sposobu komunikacji w Medellin, od razu po wypakowaniu bagaży skierowaliśmy się w jej stronę. Dotarliśmy tam akurat w momencie, gdy inni rozczarowani turyści zawracali w stronę miasteczka.
To jeden z dowodów na to, że przeterminowany przewodnik z Lonely Planet nie jest najlepszym pomysłem na źródło planowania podróży. Jeszcze kilka lat temu kolejka działała w najlepsze, a dziś co najwyżej straszy przyjezdnych.
Obejrzeliśmy jedynie z grubsza zbutwiałe deski malutkiego wagonika z drewna, który kiedyś faktycznie mógł być całkiem efektywnym środkiem transportu. Teraz sprawdza się bardziej jako płótno dla grafficiarzy. Spod którego wystają zardzewiałe elementy dziwnej maszynerii.
Więc i my zawróciliśmy, aby odkryć kolejne atrakcje z naszej listy Jardín. Na której znajdowała się jeszcze jedna kolejka linowa, trochę bardziej hardcorowa.
Druga kolejka linowa
Poszliśmy w kierunku drugiej kolejki linowej, chociaż nie nastawialiśmy się na zbyt wiele. Tym bardziej zdziwiło nas, że okazała się otwarta, a miły Pan w kasie biletowej wydawał dość drogie wejściówki.
Chociaż patrząc na prowizoryczny wagonik, miało się wrażenie, że to bardziej nam powinni płacić za możliwość przejechania się tym cudem myśli technicznej.
Podobno budowa kolejki linowej na tej trasie wyszła z inicjatywy pewnego mieszkańca, który chciał szybciej dostać się do domu w wyższej części miasteczka. Samodzielnie wykonał on konstrukcję, którą władze miasta zaakceptowały jako środek transportu, którym mogą poruszać się również inni mieszkańcy.
Dziś służy on za odrobinę hardcorową jak na europejskie gusta, atrakcję turystyczną. Przejazd w dwie strony kosztuje 10 000 COP, co jest dość sporą kwotą, w porównaniu do kolejek w innych miastach. Jednak wydaje się to ciekawą opcją dla tych, którym brakuje adrenaliny. My odpuściliśmy przejazd, wystarczyło nam obserwowanie cienkich linek i wagonika, który poruszał się pod nimi niczym chorągiewka.
Dulces del Jardin — najpopularniejsza cukiernia w miasteczku
Jest w Jardín cukiernia tak popularna, że dorobiła się oznaczeń na znakach drogowych. Kojarzycie takie znaki ze strzałkami do zabytków i popularnych atrakcji? Trafiliśmy na taką, gdzie napisane było Dulces del Jardin. Chcąc zabić czas pomiędzy jednym deszczem a drugim, poszliśmy jej tropem, spodziewając się jakiegoś muzeum cukierków.
Dlatego zdziwiliśmy się, gdy zawitaliśmy do sklepu z drożdżówkami. Stwierdziliśmy, że w takim razie coś musi być na rzeczy. Więc kupiliśmy dwa ciastka, które doradził nam sprzedawca. W lokalu był taki tłok, że musieliśmy zapakować je na wynos. Mieliśmy jednak szczęście, bo wnętrze jednego z nich wypełnione było marmoladą ze słodkiego pomidora. Czyli tajnego składnika, dzięki któremu miejsce jest tak popularne.
Miejsce to zasłynęło właśnie jako manufaktura dżemów. Malutkie słoiczki zajmowały niemal całą ścianę, a mieszkańcy odwiedzali to miejsce, kupując po kilka sztuk naraz. Żałujemy, że nie zrobiliśmy wcześniej researchu. Prawdopodobnie również skończylibyśmy obładowani zakupami.
Wodospad miłości
Zaraz za cukiernią, znajdowała się kolejna niespodzianka. Mały szlak spacerowy, który prowadził do równie małego wodospadu — Cascada del Amor. Skorzystaliśmy z okazji, że mamy jeszcze trochę wolnego czasu i poszliśmy zobaczyć ścieżkę, która okazała się całkiem przyjemnym zaskoczeniem.
Ładnie wygospodarowany szlak spacerowy z równo ułożoną kostką to w Ameryce Południowej zawsze niespodzianka. Szliśmy, nie męcząc się praktycznie wcale. Nie musieliśmy nawet uważać na błoto pod stopami, obłęd. Otaczała nas piękna roślinność, kwiaty zadbane jak te w przydomowych ogródkach. Mijaliśmy też kilka pastwisk z ciekawskimi krowami, które chętnie się tymi kwiatkami częstowały.
Ścieżka cieszy się popularnością wśród lokalnej młodzieży, która odwiedzała ją dużymi grupkami. Z piwem pod pachą i głośnikiem bluetooth w ręku. Bo to jednak wciąż Kolumbia.
Zwieńczeniem ścieżki był malutki wodospad, który jakoś szczególnie nas nie zachwycił. Dotarliśmy tam chwilę przed zmrokiem, dlatego jedynie szybko obejrzeliśmy cel naszej wycieczki i skierowaliśmy się w drogę powrotną. Być może nie był to najbardziej widowiskowy wodospad, jaki widzieliśmy w Kolumbii (jak na razie najładniejsze były w Mince). Jednak bardzo doceniamy wkład społeczności i miasta w tworzenie takich miejsc spacerowych. Nie tylko dla turystów, ale również lokalsów. W końcu każdy potrzebuje czasem odpocząć w otoczeniu natury.
Najcięższy trekking w poszukiwaniu wodospadu – Cascada Cueva de Los Guacharos
Dzisiejszy dzień miał być całkiem spokojny, wypełniony jedynie pięknymi widokami. Jednak zaplanowany wcześniej trekking popsuł nam plany i okazał się najcięższym, jaki przeżyliśmy w życiu.
Naszym celem była Cascada Cueva de Los Guacharos. Zdecydowanie nie jest to popularny szlak trekkingowy, ale przekonała nas jedna z nielicznych opinii w Google. Jakoby miał to być jeden z najpiękniejszych wodospadów na Świecie. Chętnie odkrywamy nowe perełki, dlatego odpaliliśmy maps.me i ruszyliśmy w 14-kilometrową trasę, bo co może pójść nie tak? Nie takie rzeczy się robiło.
Okazało się, że jednak „nie tak” poszło całkiem sporo i ostatecznie zmuszeni byliśmy zawrócić. Zanim nasze oczy zobaczyły ten ponoć najpiękniejszy wodospad. Long story short — Zgubiliśmy się (kilka razy), trafiliśmy na wycinkę lasu, mało nas maszyna do transportu drewna nie zabiła, a później wracaliśmy po ciemku przez totalne pustkowie. Wszystko w ulewnym deszczu. Buty do dzisiaj śmierdzą nam zgnilizną po tym spacerku. Zdradziłam już jednak za dużo, a na ten temat szykuje się już kolejny wpis.
Wodospad na pocieszenie – Salto del Angel
Udało nam się jednak dotrzeć do wodospadu Salto del Angel, który ucieszył nas niesamowicie. Niestety na ten moment ciężko nam powiedzieć, czy serio był taki piękny, czy po prostu byliśmy tak spragnieni jakiekolwiek wodospadu po tej męczarni. Pewne jest to, że jeżeli lubisz chodzić i chciałbyś zrobić podejście do Cueva de Los Guacharos, to chociaż nie wrócisz zupełnie rozczarowany.
Wodospad jest wysoki, otoczony zielenią i rozpyla swoją mgiełkę na dużą odległość. To jeden z tych, których nie da się odwiedzić bez przemoczenia do suchej nitki i które zachwycają swoją potęgą. Tak, że boisz się nawet zbliżyć.
Oba wodospady są od siebie oddalone o mniej niż kilometr, jednak problemem jest rwąca rzeka, którą trzeba pokonać. Byliśmy w Kolumbii w porze deszczowej i niestety nie odważyłam się przejść na drugą stronę. Nie gwarantuję również, że koniecznie trzeba to robić. Po prostu w tamtym okresie nie było innej możliwości.
Trekking do Cafe Jardin
Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, przed wyjściem z hostelu skonsultowaliśmy swoje plany z właścicielką. Powiedziała, że jej ulubionym (i bardzo prostym) trekkingiem jest szlak prowadzący do Café Jadrín. Czyli słynnej kawiarni z najpiękniejszym tarasem w okolicy.
Skoro taki prosty, to ruszyliśmy, tak jak staliśmy. Ja w swoich „trekkingowych” sandałach z Decathlonu, w których przemierzałam miasto. Dotarliśmy do małego mostku i już pożałowałam wyboru obuwia. Zorientowałam się już, że w Jardin uwielbiają kostkę. Jednak nie sądzę, aby tworzenie schodów z malutkich, śliskich kamyków było zawsze dobrym rozwiązaniem. Szczególnie gdy droga pnie się stromo pod górę, a Kolumbia przeżywa właśnie porę deszczową.
Trzymając się rękoma, stawiałam malutkie kroczki, starając się nie uwięzić nogi pomiędzy kamykami. Szłam tak na czworaka, przeklinając równocześnie deszcz i sandały, aż coś zielonego nie przeskoczyło mi pod oczami. Cieniutki wąż, kilka centymetrów od mojego gołego palca u stopy i kilkanaście od dłoni. Wystarczyło mi to, aby oznajmić, że nigdzie więcej nie idę. Przynajmniej dopóki nie założę swoich trekkingów. Już się przyzwyczaiłam do noszenia ich w 30-stopniach.
Obrażona wróciłam do hostelu, starając się nie wpaść na właścicieli. Szkoda się było znowu tłumaczyć z porażki. Zmieniłam buty i gotowa na ponowne spotkanie z gadem, ruszyłam na „bardzo łatwy szlak”. Tym razem poszło już dużo łatwiej i dotarliśmy do kawiarni na wzgórzu. W tle widzieliśmy również bardzo popularną statuę Jezusa, którą mieliśmy odwiedzić później. Takie pomniki stoją w praktycznie każdym Kolumbijskim miasteczku i nie to, żebyśmy byli religijni. Po prostu stawiane są one zawsze na wzgórzach z najlepszym widokiem.
jaki piękny ten taras tutaj mają
Dotarliśmy do małej kawiarni i zakochaliśmy się już od wejścia. Być może spodziewaliśmy się większej komerchy i trochę przesadzonego wizerunku najpopularniejszego miejsca w Jardin. Jednak pięknie umiejscowiony taras, z widokiem na plantację kawy, góry i piękne czerwone kwiaty, znacząco przerósł nasze oczekiwania.
Tak samo, jak sama kawa oraz przepyszne i świeże wypieki. Rozpuściła nas ta Kolumbia pod względem drożdżówek i innych rolek cynamonowych, dlatego coraz ciężej było nas zachwycić ciastkiem. Café Jardin się to udało. Chociaż poczyniliśmy spore Kolumbijskie faux-pas, zamawiając Cappuccino. Po romansie z chemexem, aeropressem i innymi metodami alternatywnymi, zatęskniliśmy za chamską kawą z mlekiem.
Ciężkie powroty w deszczu
Powrót okazał się jednak dużo bardziej wymagający niż trekking na górę. Wyszliśmy na zewnątrz i po dwóch minutach byliśmy przemoczeni do ostatniej nitki. Spojrzeliśmy tylko na statuę Jezusa, która gdzieś tam nam migotała w oddali. Odpuściliśmy tę atrakcję, chociaż bardziej mokrzy już nie mogliśmy być. Dość nam było wody jak na jeden dzień.
Obraliśmy ścieżkę w stronę miasta, która okazała się dużo bardziej stroma, niż mogliśmy przypuszczać. Spory spad, cały pokryty pomarańczową gliną. Która w kontakcie z ulewnym deszczem, zamieniła się w zjeżdżalnię. Otoczoną gęstą plantacją bananowców.
Naczytałam się już w życiu sporo o pająkach bananowych, które zamieszkują liście bananowca. Dlatego wolałam odpuścić bliższe spotkanie z drzewami. Dopóki nie uświadomiłam sobie, że nie mam innego wyjścia.
Początkowo próbowaliśmy iść tą glinianą ścieżką, co skończyło się krzykami, piskami i innymi odgłosami świadczącymi o niechybnych upadkach. Później starałam się zjechać na tyłku, który już i tak był wystarczająco brudny. Aż w końcu znaleźliśmy linę, której mogliśmy się złapać podczas stawiania powolnych kroków. Niestety i tutaj pojawił się haczyk. Naszą liną był drut kolczasty, dlatego ruchy rąk musiały być jeszcze wolniejsze niż nóg. W końcu po kilku skaleczeniach i kilku panicznych okrzykach zrezygnowałam ze ścieżki.
Weszłam pod te gęsto posiane bananowce, licząc na współpracę ze strony pająków. Trzymając się kurczowo kolejnych drzew, stawiałam pewniejsze kroki na równie śliskiej nawierzchni. Kamil podpierał mnie drugą ręką, a idący z naprzeciwka ludzie patrzyli na ten kabaret z niedowierzaniem w oczach. W końcu udało mi się wygramolić z farmy. Do hostelu doszliśmy cali mokrzy, umorusani w glinie i z odchodzącym powoli przerażeniem w oczach (no dobra, tylko moich).
Czułam się, jakby przytulanie bananowca uratowało mi życie. A to miał być ten najłatwiejszy hiking. Dziwne te podróże czasami.
Cascada la Escalera
Cascada la Escalera to kolejny ciekawy wodospad w Jardin, do którego prowadzi trekking w otoczeniu zielonych gór. Chciałabym napisać na jego temat więcej, ale przyznaję się bez bicia — przypomniałam sobie o tym miejscu dopiero wtedy, gdy przeglądaliśmy zdjęcia przed wrzuceniem ich do posta. Pamiętam jednak dwa urocze pieski, które towarzyszyły nam przez całą drogę. Oraz ulewny deszcz, który przyczepił się do nas jeszcze bardziej niż te psy.
Według wielu osób jest to obowiązkowy punkt podczas odwiedzin Jardin. I cóż… chyba zdjęcie mówi samo za siebie. Aż mi wstyd, że o nim zapomniałam.
Spacer po miasteczku
Gdy mieliśmy już wrażenie, że niczego więcej w Jardín nie zobaczymy, udaliśmy się na spacer po mieście. Starając się uciec nieco od głównego rynku, poszliśmy śladami lokalsów i trafiliśmy na osiedle mieszkaniowe.
Urocze, kolorowe domki przytulały się do siebie po obu stronach uliczki, wyłożonej niewielkimi kamyczkami. Ludzie siedzieli na krawężnikach, popijając kawę i rozmawiając z sąsiadami. Dzieci kopały piłkę, co jakiś czas rozbiegając się na boki, aby przepuścić starszych Panów na koniach. Początkowo czuliśmy się tam nieswojo, ale zachęceni uśmiechami mieszkańców, przycupnęliśmy obok i chłonęliśmy tę sielankową atmosferę. Zza dachów niskich budynków wychylały się zielone góry, a w tle słychać było pasące się spokojnie krowy. Kochamy kolonialne miasteczka.
Jardin praktycznie
Gdzie zjeść w Jardín?
Nie sądziliśmy, że w małym i niepozornym miasteczku Jardín zjemy najlepszą pizzę w Kolumbii, i to nie raz. Musicie wiedzieć, że podejść do pizzy mieliśmy sporo i zazwyczaj kończyły się tragicznie. Kolumbijczycy lubią udawać, że ciasto o smaku kajzerki, posypane serem, jest pizzą. Nawet jeżeli brakuje na nim sosu pomidorowego.
Okazało się jednak, że Jardin słynie z Włoskiej kuchni i trattorie przeważają liczebnie i jakościowo nad Kolumbijskimi knajpkami. Kilka z nich zostało nam poleconych przez gospodarza w guesthouse, ale do naszej perełki trafiliśmy przypadkowo.
- Bella Pizza — to nasze ulubione miejsce. Zjedliśmy tutaj standardową margheritę na neapolitańskim cieście dwa razy i zatęskniliśmy więcej niż trzy. Jednocześnie jest to najtańsza odwiedzona przez nas knajpka.
- Bon Appetit– trochę droższe miejsce, ale dania przyrządzane są w bardziej fancy sposób. Polecamy makarony, mają pyszny sos pomidorowy.
- Macanas Cafe – kawiarnia z uroczym kotem i instagramową ścianką do zdjęć.
Jak dojechać do Jardin?
Najłatwiej dostać się tutaj busem z Medellin. Firma transportowa nazywa się Transportes Suroeste Antioqueño. Bilet kosztuje około 35000 COP, a przejażdżka trwa ok. 3 godziny (o ile również nie zaliczysz takiego rekordowego spóźnienia).
Dotarłeś aż tutaj? Jest nam bardzo miło! Mogłabym jeszcze poprosić o obserwację na Instagramie? Dziękujemy!
Planujesz kolejny wyjazd? Jeżeli wpis okazał się przydatny i chciałbyś nas wesprzeć, dokonaj zakupu przez nasze linki afiliacyjne. Nie zapłacisz ani grosza więcej, a my otrzymamy niewielką prowizję.
Zarezerwuj hotel Booking | Kup bilet na transport 12Go |
Wyszukaj loty Kiwi | Zarezerwuj atrakcje GetYourGuide |
Dodaj komentarz