Chamula – tajemniczy kościół i coca-cola

Kościół San Juan Chamula

Stan Chiapas zauroczył nas swoją różnorodnością. To tutaj doświadczyliśmy najwięcej i stąd przywieźliśmy najwyraźniejsze wspomnienia. I gdybyście spytali nas w tym momencie, który dzień podróży był najbardziej wyjątkowy i wyrył największy ślad w naszej pamięci, to byłby to dzień wizyty w niewielkiej wiosce Chamula. Gdzie znajduje się popularny wśród turystów i bardzo ważny dla miejscowej ludności kościół San Juan Chamula. Który przeraża i fascynuje. Który nie daje o sobie zapomnieć.

Dzień 15) wioska Chamula oraz kościół San Juan Chamula

W centrum San Cristobal de las Casas szukamy colectivo, które zawiezie nas do wioski Chamula, w której żyje rdzenna ludność Indiańska z plemienia Tzotzil. Już w busiku zauważamy, że większość siedzących kobiet ma na sobie tradycyjny strój, czyli czarną pierzastą spódnicę. Włosy mają zaplecione w warkocze z satynowymi wstążkami, a w kolorowych chustach na plecach trzymają malutkie dzieci. Dziewczynka wychyla głowę zza pleców mamy i patrzy na nas wielkimi oczkami. Uśmiecham się, a ona odpowiada tym samym. Po czym uśmiecha się do mnie jeszcze 20 razy podczas przejazdu, takie urocze są te dzieciaki tutaj.

droga do wioski Chamula

Wioska Chamula – cola-cola i laleczki

Wychodzimy z autobusu i wita nas kolejne targowisko. W powietrzu unosi się zapach smażonej kukurydzy, owoce poukładane są w równych rządkach, a z plakatów na wysokich murach patrzą na nas mężczyźni w pierzastych szatach, kandydujący na prezydenta regionu.

Kobiety w tradycyjnych strojach wioski Chamula

Malutkie dzieci siedzą na schodkach, popijając napój cola-cola. To tutaj jest ona tańsza od wody i to tutaj dzienne spożycie coli jest największe na świecie – średnio 2,25l na mieszkańca. Wszystkie mniejsze sklepiki oklejone są szyldami coli, a drugim wybijającym się po czerni tradycyjnych strojów kolorze, jest czerwień. Korporacja najpierw odcięła miejscową ludność od największego na terenie ujścia wody pitnej, a następnie zaszczepiła w niej miłość do swojego wynalazku. Dzięki czemu miejscowi wykorzystują napój nie tylko do zaspokajania pragnienia, ale również rytuałów religijnych. Za wszystko płacąc próchnicą, nadwagą oraz cukrzycą, która jest wielkim problemem regionu. Jeżeli chcecie wiedzieć więcej na temat destrukcyjnego wpływu coca-coli na ludność mniejszych wiosek polecam przypięte stories na instagramie Dodo Knitter.

Idziemy dalej, by znaleźć się na głównym rynku miasteczka. Ludzie uśmiechają się do nas jakby mniej, być może zmęczeni ilością turystów, którzy zmierzają wyłącznie w jedno miejsce. Nagrywanie wydaje nam się w tym miejscu niestosowne, więc odpuszczamy. Ostatnie czego chcemy to narzucać się miejscowej ludności.

Starsze Panie kolejno próbują sprzedać nam ręcznie robione laleczki, tym razem już natarczywie. Z błaganiem w oczach łapią nas za rękawy. Czujemy się przytłoczeni, odpala mi się tryb panika. Im więcej czasu spędzamy na rynku, tym bardziej Chamula wydaje nam się miejscem, z którego czym prędzej chcemy odejść.

Kościół San Juan Chamula

Kościół San Juan Chamula

Od razu zmierzamy do sławnego wśród turystów kościoła San Juan Chamula. Mieszkańcy Chamuli mają bowiem bardzo charakterystyczny stosunek do wiary, który intryguje turystów, chcących zobaczyć z bliska mistyczne obrzędy. Za wejście należy zapłacić 25 pesos. Lokalsi oczywiście nie dokonują wpłaty.

W kościele jest całkowity zakaz robienia zdjęć, a mieszkańcy mają prawo skonfiskować lub zniszczyć aparat krnąbrnego turysty, które postanawia „zabrać im duszę” poprzez cyknięcie fotki. To samo dotyczy zresztą samego miasteczka, którego ludność nie lubi być uwieczniana na fotografiach. O ile nie mamy akurat kilkudziesięciu wolnych pesos w zamian za ich duszę. Wtedy prawdopodobnie znajdzie się ktoś chętny do pozowania.

Kościół jest inny niż wszystkie, jakie widzieliśmy i prawdopodobnie zobaczymy w swoim życiu. Ciężko opisać w wystarczający sposób atmosferę panującą w środku.

Co się dzieje w kościele San Juan Chamula

Wchodzimy więc do niewielkiego budynku, w którym panowałaby całkowita ciemność, gdyby nie tysiące świec rozstawione na licznych stołach. Ich blask oświetla pokaźne gabloty z podobiznami wszystkich Świętych, które umieszczone są po obu stronach ścian kościoła. W powietrzu unosi się intensywny zapach kadzidła (choć mamy pewne domniemanie, że kadzidło to jednak opium) oraz sosnowego igliwia, które gęsto wyściela podłogę.

W epicentrum, tam gdzie tradycyjnie znajduje się ołtarz, widzimy gablotę z wizerunkiem Jana Chrzciciela, najważniejszego Świętego dla Tzotzili. To w jego kierunku odwrócone jest najwięcej twarzy, spośród siedzących na podłodze wiernych.

Całe rodziny, skupione na modlitwie, rozstawiają na ziemi odpowiednie konfiguracje białych oraz czerwonych świec, by rozpocząć rytuał oczyszczenia. Przyglądamy się ukradkiem przebiegowi rytuału, który wymaga użycia kilku komponentów:

  • coca-coli – która jest świętym napojem, ponieważ wspomaga bekanie, które z kolei wypędza z istoty złe duchy
  • poxu (poszu) – lokalnego alkoholu, sporządzonego z cukru
  • jajek oraz kury.

Widzimy jak starannie ułożone wcześniej świece zostają polane napojami, a następnie rozbitym jajem. W międzyczasie słychać modlitwę w języku plemienia, którą zagłuszają przestraszone kury. To właśnie ich „humanitarna” śmierć będzie zwieńczeniem rytuału, który wymaga poświęcenia ofiary. Mimo że całość okazuje się bezkrwawa to towarzyszy nam uczucie mistycznego niepokoju. Powietrze w kościele jest ciężkie od dymu ze świec, musimy usiąść. Atmosfera jest chyba jeszcze cięższa.

Po szklanie na oczyszczenie

Co mam z tym zrobić? – pyta pewna turystka, podczas gdy Indianka przeprowadzająca rytuał podaje jej szklankę z przezroczystym płynem. Starsza Pani tylko się uśmiecha, podczas gdy dziewczyna zaczyna się wyraźnie stresować. Patrzy na towarzyszy, którzy mają w tej chwili ubaw stulecia. Bierze łyk, a na jej twarzy widać grymas. Próbuje oddać szklankę z powrotem, jednak babuszka na migi zachęca (lub kulturalnie zmusza) ją do opróżnienia całej zawartości.

Boję się tego – mówi do kolegów, po czym wciska jednemu z nich naczynie do ręki. Wszystkim udaje się w końcu opróżnić szklankę, a starsza Pani kiwa z aprobatą głową. Po czym wykonuje rękoma dziwne gesty, odmawia modlitwę i żegna się się z turystami. Do dziś jesteśmy ciekawi co tam się właściwie stało. Prawdopodobnie tak samo, jak uraczeni napojem turyści.

Nieprzygotowani na inność

Opuszczamy kościół, łapczywie oddychamy świeżym powietrzem i od razu kierujemy się do autobusu powrotnego. Czujemy jednocześnie niepokój i niedosyt. Chcielibyśmy lepiej zrozumieć to miejsce i wiedzieć, co się tam właściwie działo. Uświadamiamy sobie, że niestety nie byliśmy dobrze przygotowani na przyjazd do wioski Chamula. Znikoma ilość wiedzy na temat religii regionu sprawiła, że ciężko było nam zrozumieć. Zarówno toczące się w głębi kościoła rytuały, jak i towarzyszące nam tego dnia emocje.

To jest nasz błąd i kolejna lekcja – obiecujemy sobie w przyszłości chłonąć wiedzę, zanim staniemy na nieznanym gruncie. I na gruntach Chamuli na pewno jeszcze kiedyś postaniemy.

owca spotkana w drodze do wioski Chamula

Możesz również polubić