Minca – najbardziej zielone miasteczko Kolumbii
Jest takie miejsce w Kolumbii, gdzie można wdrapać się na największy hamak na świecie, podglądać ptaki, napić się przepysznej kawy i kąpać się w lodowatych wodospadach. Brodzić po kostki w błocie i odpoczywać w dżungli. A po wszystkim zjeść wypchane arepy i głaskać koty w okolicznych sklepikach. Wszystko w otoczeniu zielonych gór i wyjątkowej roślinności. To miejsce nazywa się Minca.
W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!
Spis Treści
Wyruszamy do Minca
Kupiliśmy bilety w małej kasie na dworcu w Santa Marta, gdzie uśmiechnięty sprzedawca ucieszył się na mój widok, niczym na szczeniaczka i krzyknął: „wow, wyglądasz jak marakuja”. Cóż, chyba powinniśmy zmienić nazwę bloga, bo nasz kolor wcale nie jest taki jednoznaczny.
Wsiedliśmy w malutkiego busa, wrzucając plecaki na dach. Na całe szczęście kierowca przykrył je plandeką, bo chwilę po wyruszeniu okropnie się rozpadało. Lało tak przez kilka godzin. Na tyle, że po kilkunastu sekundach na zewnątrz wyglądaliśmy jak zmokłe kurczaki. Lokalni taksówkarze zbiegli się, by zaoferować nam przejazd. Jednak do hostelu mieliśmy zaledwie kilkaset metrów. Uznaliśmy, że najgorsze przeczekamy na prowizorycznym dworcu z wiatą.
Obserwowaliśmy jak ludzie wariują na ulicy, biegając z parasolkami wyginającymi się od wiatru. W pewnym momencie oczy wszystkich skierowały się ku jednej Pani, a taksówkarze zaczęli do niej krzyczeć. Spojrzeliśmy do góry, na słup wysokiego napięcia. Który zaczął płonąć. Myśl techniczna Ameryki Południowej głosi bowiem, że linie energetyczne mogą być splątane niczym sznur lampek choinkowych przed świętami. I przytulone do drzew, jak ta choinka z lampkami. Na szczęście nic się nie stało, a Pani udało się zbiec chwilę przez małym wybuchem. Na wszelki wypadek do hostelu doszliśmy, trzymając się jak najdalej od możliwości podpalenia głów.
Docieramy do naszego homestay’a – Akainoie
Docieramy do hostelu, który okazuje się całkiem zadbanym homestay’em. Właściciel od razu proponuje zniżkę za anulowanie rezerwacji przez booking. Dostajemy też darmowy upgrade pokoju i zamiast klitki ze wspólną łazienką, otrzymujemy sypialnię małżeńską. W wielkim domu, z cudownym tarasem. Aż do naszego workaway w Kostaryce, nigdzie nie widziałam równie pięknego widoku z balkonu.
Cieszymy się bardzo, że w drogiej Mince udało nam się dostać taki fajny standard w dziwnie niskiej cenie. Na tyle, że kilka dni rozciągnęło nam się w tydzień. I każdy poranek mogliśmy spędzać, jedząc jajecznicę i głaszcząc koty właściciela na tym pięknym tarasie. Nie tylko z powodu deszczu, który nie odpuszczał przez dobrych kilka dni.
Co robić w Minca?
Do górzystej Minca przyjechaliśmy, by trochę się rozruszać na okolicznych szlakach trekkingowych. Słyszeliśmy, że jest to idealne miejsce dla fanów aktywniejszego spędzania czasu.
Niestety już pierwszego dnia zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie wzięliśmy pod uwagę pogody. Lało jak z cebra. Mimo wszystko udało nam się odwiedzić największe atrakcje. I czujemy, że na pewno kiedyś wrócimy w to zielone miejsce.
Obserwacja ptaków w Minca
Lubimy robić rzeczy po raz pierwszy. I chociaż zazwyczaj wiąże się to z podwyższoną dawką adrenaliny, w tym wypadku było raczej spokojnie. A spokojnie być musiało, bo poszliśmy podglądać ptaki.
Minka słynie na całym świecie, a już szczególnie w Kolumbii, z dużej ilości ptaków. W tym kilku gatunków endemicznych, które można zobaczyć wyłącznie na tym terenie. Skusiło nas to na tyle, że zapłaciliśmy po 50k na głowę i ruszyliśmy w trasę.
Jak wyglądała nasza pierwsza obserwacja ptaków?
Kierowca odebrał nas spod hostelu o nieludzkiej porze, jakoś koło 6:00 rano. Wielkim jeepem wyruszyliśmy na poszukiwanie malutkich ptaszków. Odjechaliśmy 15 minut wgłąb dżungli i wyskoczyliśmy z samochodu, żeby odetchnąć poranną bryzą. Przewodnik wręczył nam lornetki i postarał się wytłumaczyć, jak takie coś działa. Nasza mniej pojętna część pary do końca wycieczki będzie udawać, że się w tym połapała. Niemniej i tak będzie mieć z tego frajdę. (Tak, ta mniej pojętna część pary to ja.)
Przewodnik spojrzał w górę i z uśmiechem stwierdził, że ptaków jest dziś wyjątkowo dużo (do teraz zastanawiam się, czy mówi tak za każdym razem). Po czym bardzo cichym krokiem zaczął prowadzić nas ścieżką. Wydawał przy tym zdecydowanie mniej ciche odgłosy. Naśladował ptaki niczym nagranie z Youtube, a one radośnie odpowiadały. Opowiadał przy tym, które konkretnie gatunki ucinają sobie z nim pogawędkę. Niestety chyba nie rozmawiał z nimi wyjątkowo miło, bo nie chciały się pokazać.
Jakie ptaszki można spotkać w Mince?
Wskazywał więc laserem na co bardziej pospolite gatunki i szybko gasił nasze zachwyty. „Tego to tu pełno, prawie jak gołębie”. Potulnie spuszczaliśmy więc latarki i czekaliśmy na kolejny znak. Dopiero po tym, w jaki sposób cieszył się ze znaleziska, mogliśmy wnioskować, jak rzadki jest napotkany okaz. Szczególnie, gdy w krzakach (gołym okiem) wypatrzył ponoć najmniejszą sówkę na świecie. Nie mamy pojęcia w jaki sposób, bo ciężko było ją dostrzec nawet przez lornetkę.
Chociaż po czasie nieśmiało przyznajemy między sobą, że najładniejsze były te pospolite żółte ptaszki. I zielone papużki, które widzieliśmy jeszcze kilkanaście razy na palmach. Chociaż przewodnikowi oczywiście tego nie przyznaliśmy, jeszcze byśmy mu serce złamali. Więc oficjalnie zachwycaliśmy się wielkim czerwonym ptakiem, którego wypatrzył na sam koniec. I którym chwalił się później innym napotkanym przewodnikom.
A przewodników mijaliśmy wielu, bo atrakcja jest niesamowicie popularna. Warto tutaj wspomnieć o naszym (jeszcze bardziej niesamowitym) farcie. Bowiem wszystkie pozostałe wycieczki liczyły 10-15 osób. My za to byliśmy jedyni. Wycieczka indywidualna, w cenie grupowej. Takie przypadki to ja lubię.
Cascada Marinka – najpopularniejszy wodospad w Minca
Jeżeli Minca coś Wam już mówi, to prawdopodobnie słyszeliście również o Cascada de Marinka. Wodospadzie, który znajduje się nieopodal i stanowi popularny cel spacerowy. Oraz jedną z największych atrakcji miasteczka.
O czym myślisz, gdy słyszysz o popularnej atrakcji? Ogrom ludzi. I w tym względzie naprawdę miło się zaskoczyliśmy. Bo w odróżnieniu od drugiego wodospadu, który opiszemy za chwilę, Marinka była naprawdę pusta. Spotkaliśmy zaledwie kilka par, które przyjechały zrobić sobie zdjęcia, jednak uciekały od razu po zamoczeniu końca stopy w lodowatej wodzie.
Deszcz się nas trzyma
Wodospady są tutaj dwa, chociaż tylko jeden ma wyznaczony basen do kąpieli oraz odpowiednio wysoki poziom wody. Większość ludzi mija go jedynie, aby dotrzeć do tej bardziej instagramowej części, gdzie można zrobić ładniejsze zdjęcia. Mogliśmy więc popływać w zimnym basenie całkowicie sami, otoczeni przepiękną zielenią.
Co prawda nie potrwało to długo, bo kolejny raz zerwał się ulewny deszcz. Piękny kolor wody zmienił się brązową breję, która nie zachęcała do kąpieli. Schowaliśmy się w restauracji, chcąc przeczekać najgorszą ulewę. Staliśmy jednak pod ścianą na tyle długo, że zaczęło nam się robić głupio. Zamówiliśmy więc makaron i pizzę, czego pożałowaliśmy po pierwszym kęsie. Ceny co prawda nie były zbyt wygórowane, jak na miejsce turystyczne. Jednak smakowo ciężko było to wybronić.
Niektórym może nie podobać się, że miejsce utraciło swoją pierwotną dzikość. Faktycznie wodospady są tutaj wydzielone, a naokoło posadzona została równa trawa. Jednak nie znajdziemy tutaj żadnych śmieci, całość jest idealnie oznaczona, a do dyspozycji odwiedzających są toalety i przebieralnie. Oraz gigantyczne hamaki, na których można połazić na czworaka i odpocząć z widokiem na wodospady.
Jak dostać się do wodospadu Marinka?
Z miasteczka bardzo łatwo dostać się do wodospadu, idąc przez około 1,5 godziny wzdłuż głównej drogi. Trekking jest mało wymagający, a widoki po drodze są cudowne. Alternatywą jest mato-taxi (ok. 10k COP) lub auto 4×4. Ceny przejazdu są jednak dość wysokie, jak na Kolumbię.
Opłata za wejście w maju 2022 wynosiła 10k COP za osobę.
Cascada Pozo Azul – już nie tak sielsko
Następnego dnia wyruszyliśmy na kolejny krótki trekking w kierunku wodospadów Poco Azul. I tutaj byliśmy już odrobinę przerażeni ilością ludzi. Być może stało się tak z powodu deszczu lub kiepskiej pogody, bo na bramkach nikogo nie było. Weszliśmy więc bez opłaty. Tak samo, jak jakaś setka ludzi przed nami.
Mimo oporów już w pobliżu wejścia, gdzie musieliśmy przepychać się z kolejnymi osobami, postanowiliśmy wejść do środka. Przeciskaliśmy się w bardzo wąskim przejściu ze wszystkimi, którzy chcieli natychmiastowo opuścić wodospad. Nie pomagały w tym śliskie kamienie oraz urwisko na drodze. Trzymaliśmy się mocno drzew, chcąc przepuścić tłum przed nami.
Okazało się, że takie wychodzące wycieczki ludzi, to była cisza przed burzą. Bardzo dosłownie, bo kilka minut później lunął ostry deszcz. Reszta osób, która ostała się w wodzie, zaczęła w pośpiechu zbierać rzeczy i biec w stronę wyjścia. Bardziej leniwi (lub zapobiegawczy) nałożyli płaszcze przeciwdeszczowe i siedzieli pod drzewami, czekając na polepszenie pogody.
Dołączyliśmy do tej grupy, obserwując panikujący tłum, uciekający przed deszczem. Kamienie zrobiły się jeszcze bardziej śliskie, więc co chwilę ktoś potykał się na drodze. W końcu miejsce opustoszało, a wodospad stał się praktycznie pusty. Nie widziało nam się jednak wchodzić do wody podczas zimnej ulewy. A tym bardziej wdrapywać się po śliskim błocie w kierunku drugiego (ponoć ładniejszego) wodospadu, który znajdował się na górze.
Wodospad na dole nie robił aż takiego wrażenia, jak Marinka. Był malutki, a miejsce do pływania wypełnione było kamieniami. Jednak był zdecydowanie bardziej dziki. Nie widać było tutaj zbyt dużej ingerencji człowieka. Całość otoczona była bujną przyrodą i próżno było szukać jakiejkolwiek infrastruktury (poza wyłączoną kasą biletową).
Trekking do punktu widokowego
Gdy deszcz trochę zelżał, postanowiliśmy zdobyć punkt widokowy, gdzie podobno widać okoliczne góry. Trasa w maps.me pokazywała jedyne 7 km w jedną stronę, więc nie wydawała nam się to ciężka przeprawa. Zaczęła być dopiero wtedy, gdy zrozumieliśmy, że wyszliśmy z hostelu zdecydowanie zbyt późno.
Pierwsza część trasy wiedzie do Cascada Marinka i jest dość prosta. Trasą jeżdżą również auta, dlatego droga jest wybrukowana. Trochę nie pasowało nam to do klimatu miejsca, bo odgłosy przyrody bez przerwy zakłócały charczące 4×4 i niezliczone motory. Na szczęście sytuacja uspokoiła się, gdy minęliśmy najpopularniejszy wodospad w Minca. Resztę drogi spędziliśmy zupełnie sami.
W upalnym słońcu i bardzo wysokiej wilgotności, droga pod górę zdawała się jednak nie mieć końca. Wylewaliśmy siódme i dziesiąte poty, idąc po śliskich kamieniach i miękkim błocie. Objedliśmy się mango prosto z drzewa. Mijaliśmy bambusy, potoczki i malutkie wodospady.
Wodospad Ucho Świata – co tu się właściwie dzieje?
Jednym z takich wodospadów był dość popularny Ear of the World. Zeszliśmy do niego po stromych kamyczkach, aby schłodzić spocone czoła. Szybko jednak stamtąd uciekliśmy, bo na miejscu działo się coś dziwnego. Ludzie stali w kółku i błotem rysowali na swoich ciałach różne symbole. Woleliśmy nie uczestniczyć w zebraniu żadnej kolumbijskiej sekty, więc jedynie zmoczyliśmy ręce i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Najsmaczniejsze kakao w pewnej palarni kawy po drodze
Zobaczyliśmy na mapie, że pod koniec naszego trekkingu znajduje się plantacja kawy i należąca do niej kawiarnia – Finca la Semilla. Postanowiliśmy zrobić sobie mały odpoczynek i odwiedziliśmy ten rodzinny biznes. Chyba nie mają zbyt wielu gości, bo właściciel niesamowicie ucieszył się z naszej wizyty. Tak samo, jak wszyscy pozostali domownicy, postawieni do gotowości. Zamówiliśmy sok ananasowy i kakao, uprawiane przez nich na plantacji. Było to najlepsze kakao, jakie piliśmy w życiu. A byliśmy już w mieście Oaxaca, które słynie z najlepszej czekolady na Świecie.
Spędziliśmy tam godzinkę na pogawędce z gospodarzem, po czym zostaliśmy poinstruowani o dalszej części drogi. Właściwie to ostatniej godzinie, która nam została. Podobno zdecydowanie najtrudniejszej.
Mglisto na szczycie
Poszliśmy więc, już zbyt zmęczeni, by myśleć. Ostatni odcinek faktycznie okazał się najcięższy. Pokonywaliśmy kolejne wzniesienia i fragmenty wspinaczki, pocąc się coraz bardziej. I robiąc przerwy coraz częściej. Aż w końcu dotarliśmy na szczyt. I spotkała nas jedynie… mgła.
Cały nasz wyczekiwany punkt widokowy skąpany był w gęstej mgle. Ledwo mogliśmy zobaczyć tam siebie nawzajem. Obserwowaliśmy więc ten nieco przerażający krajobraz, odrobinę rozczarowani. Wcale jednak nie zdziwieni, bo już chyba dziesiątki razy wchodziliśmy na punkty widokowe zbyt późno. No nic, na ten konkretny już nie wrócimy. Chociaż prawdopodobnie był tego wart.
Zawróciliśmy więc, bo na niebie zaczęła pojawiać się szarówka. W połączeniu z tą mleczną mgiełką, gęstą roślinnością i zbierającym się deszczem, przywodziło to na myśl otoczenia działek z horrorów. Nagle wszystko stało się bardziej przerażające. Praktycznie zbiegliśmy na dół z górki, pozostawiając za sobą ten samotny las. Do hostelu dotarliśmy w dwie godziny, chwilę po zapadnięciu zmroku. Dwa razy szybciej niż weszliśmy na górę.
W poszukiwaniu smacznego jedzonka
Jak już wiecie, w podróży uwielbiamy jeść. Kuchnia kolumbijska jednak nie zachwyca, dlatego lubimy miejscowości turystyczne. Gdzie można znaleźć smaczne potrawy kuchni międzynarodowej oraz lepiej przyprawione dania regionalne. Słyszeliśmy przed przyjazdem, że w Minca jest drogo, ale na szczęście udało nam się znaleźć kilka tańszych i bardzo smacznych knajpek. Na przykład:
- Lazy Cat – pyszne burgery, również wege. Dania w karcie nie są zbyt tanie, dlatego wypatruj happy hour w godzinach wieczornych. Codziennie można zjeść tam burgera w połowie ceny. Chętni znajdą też duży wybór drinków w opcji 2×1. Nazwa nie wzięła się znikąd. Serio mają tam dość leniwego kota, który przechadza się między stolikami. I przestaje być leniwy, gdy tylko znajdzie resztki jedzenia na ziemi.
- Cattleya Fast Food & Souvenirs – najlepsze nadziewane arepy, jakie jedliśmy w Kolumbii. Mięciutkie, aromatyczne, z dużą ilością warzyw. Spory wybór zarówno opcji mięsnych, jak i wegetariańskich.
Minca – FAQ
Jak dostać się do Minca?
Punktem wypadowym do miejscowości Minca jest Santa Marta. Miejscowość, którą trzeba odwiedzić, aby dotrzeć do Parku Tayrona, czy naszego ukochanego Palomino. Stacja busa odjeżdżającego w kierunku Minca jest oznaczona na maps.me, więc nie powinieneś mieć problemu z jej znalezieniem. Bilet w jedną stronę kosztuje 9000 COP. Trzeba go zakupić w punkcie biletowym na stacji. Pamiętaj, aby upomnieć się o kwitek po zapłaceniu.
Czy warto odwiedzić miejscowość Minka?
Zdecydowanie tak! Minka to jedna z naszych ulubionych miejscowości w Kolumbii. Niezwykle zielone miejsce, w otoczeniu przepięknych gór. Idealne, aby zrelaksować się po intensywnym zwiedzaniu lub odpocząć od palącego słońca w Cartagena czy Santa Marta. Jest tutaj dużo do zrobienia i zobaczenia, a mimo to turyści nie wychodzą jeszcze z lodówki.
Byłeś/aś już w Minka? Jakie są Twoje wrażenia? Koniecznie podziel się nimi w komentarzu:)
Dotarłeś aż tutaj? Jest nam bardzo miło! Mogłabym jeszcze poprosić o obserwację na Instagramie? Dziękujemy!
Planujesz kolejny wyjazd? Jeżeli wpis okazał się przydatny i chciałbyś nas wesprzeć, dokonaj zakupu przez nasze linki afiliacyjne. Nie zapłacisz ani grosza więcej, a my otrzymamy niewielką prowizję.
Zarezerwuj hotel Booking | Kup bilet na transport 12Go |
Wyszukaj loty Kiwi | Zarezerwuj atrakcje GetYourGuide |
Kioto w 2 dni - co zobaczyć w mieście gejsz? • mangobackpack
[…] czasu w dżungli. Podobne ścieżki bambusowe widzieliśmy już w wielu miejscach, na przykład w kolumbijskiej Mince. Dodatkowo zniechęciły nas filmiki, na których widać tysiące idących ramię w ramię […]