...

Oaxaca – 3 dni w mieście smaków i haftowanych tkanin

Oaxaca zapamiętamy jako miasto magiczne. Z jednej strony przytłaczające introwertyczne dusze, z drugiej kolorowe i pachnące. Grillowaną kukurydzą, czekoladą, sosem mole oraz milionem rodzajów suszonego chilli ze stoisk na targu. Gdybyśmy mieli wskazać najbardziej autentyczne miasto na naszej trasie – z pewnością Oaxaca by zatriumfowała. Miasto, w którym jednocześnie panuje całkowity chaos i idealny rytm dobowy. Tego klimatu nie da się opisać, trzeba go poczuć. I przede wszystkim posmakować, bo kuchnia regionu jest tego warta!

W poście znajdują się linki afiliacyjne. Oznacza to, że jeżeli zakupisz wycieczkę, lot lub nocleg z mojego polecenia, otrzymam za to niewielką prowizję. Ty nie dopłacasz ani grosza. Dziękuję za wsparcie, dzięki Tobie jestem w stanie opłacić bloga!

Oaxaca – czekolada i spacer po mieście

Do miasta Oaxaca przyjechaliśmy z samego rana, zanim słońce pojawiło się na horyzoncie. Nasza podstawowa zasada brzmi, że nie ruszamy się z miejsca, gdy jest jeszcze (lub już) ciemno. Czekamy więc na dworcu, zagryzając niezbyt smaczne ciasto z paczki i niecierpliwie wypatrujemy wschodu.

Kilka godzin odległości, jedna ogromna różnica kulturowa

Gdy wychodzimy z dworca, uderza w nas bieda. Spodziewaliśmy się tego, czytaliśmy o stanie Oaxaca, ale odczuwamy dziwny ucisk w brzuchu. Nie czujemy jednak strachu. Ludzie nie wyglądają tutaj groźnie. Wszyscy dopiero budzą się do życia. Spokojnie jedzą kanapki kupione od ulicznego sprzedawcy i popijają czekoladę z plastikowych kubeczków. Miasto jest opustoszałe, a główna ulica świeci pustkami. Poza kilkoma rannymi ptaszkami, rozstawiającymi swoje stragany.

Kupujemy gorącą czekoladę za 10 pesos i siadamy na ławce przy głównym placu miasta. Obserwujemy ludzi, którzy czytają gazety lub odpoczywają, patrząc na otaczające drzewa. Wszystko jest takie spokojne, jakby czas spowolnił. Czekolada nam nie smakuje, jednak nie wszystko musi być pyszne. Powoli sączymy przesłodzony napój, przypominający kakao i staramy się wczuć w klimat miasta. Niesamowicie różnego od głośnej i szybkiej stolicy.

Podchodzi do nas bezdomny i prosi o monetę. Takich sytuacji będziemy mieli w mieście wiele, wszystkie drobne monety trafią do bezdomnych i starszych Pań, które kilkanaście godzin dziennie chodzą po rynku, zbierając je do kubka. Jako prawie jedyni biali w miasteczku zwracamy na siebie uwagę, więc co pięć minut ktoś podchodzi prosić nas o pomoc. Nie mamy już drobnych i zaczynamy czuć się przytłoczeni. Zaczynamy zmieniać ławki, aby móc odpocząć od oceniających spojrzeń, rzucanych przy odmowie.

Gdy Oaxaca zaczyna żyć

Jednak wybija godzina 10 i Zocalo zaczyna się wypełniać. Zewsząd słychać muzykę, kolorowe stragany z rękodziełem pojawiają się w każdym wolnym miejscu. Targi łączą się w jedność i całe miasteczko zamienia się w dom handlowy, który tętni życiem.

Od tego momentu Oaxaca staje się miastem niesamowitym, żyjącym swoim osobistym i idealnie przemyślanym rytmem. Odnosimy wrażenie, że wszystko ma tutaj swój czas i miejsce, nic nie dzieje się przypadkowo. Najbardziej fascynuje nas lokalny streetfood, który pojawia się i znika o określonych godzinach.

Która godzina? Czas jeść

Z samego rana, zanim miasto wypełni się stoiskami z rękodziełem, starsze Panie wystawiają wózki ze świeżymi kanapkami oraz czekoladą, której zapach unosi się z każdego miejsca. Oczywiście regionalną, starannie ugniecioną w możdzieżu i wymieszaną z parującym mlekiem.

W południe, gdy upał zaczyna dawać się we znaki, gorący napój znika, a w jego miejsce pojawia się orzeźwiająca agua fresca w kilkunastu smakach. To właśnie tutaj widzieliśmy największy wybór naszego ulubionego napoju! Towarzyszą jej również lody, a na większego smaka kukurydza w postaci elote – czyli gotowanej kolby, posmarowanej majonezem, posypanej chilli oraz serem. To bomba kaloryczna, ale przede wszystkim smakowa. Pokochaliśmy elote, które można również otrzymać w wersji bardziej higienicznej – kubeczku (esquites). Frajda mniejsza, ale sukienka czystsza, wybór należy jedynie do Was.

Elote

Natomiast wieczorami całe miasteczko spowite jest w dymie, który pachnie świeżo grillowanym mięsem. Grilli przy Zocalo jest więcej niż na ogrodach działkowych w czasie majówki, a do każdego ustawia się kolejka głodnych lokalsów.

W drodze na Mercado

Tak to się żyje w tej pysznej Oaxace. Bo to właśnie jedzenie jest bardzo ważnym elementem kultury regionu. To dla niego przyjeżdzają tutaj turyści, chcący skosztować tradycyjnych dań. Kuchnia Oaxaqueña jest słynna w całym Meksyku. Nie spróbowanie mole czy sera quesillo podczas pobytu w tym kraju to niewybaczalny błąd na własnym brzuszku.

W Meksyku jest tak, że gdy człowiek głodny to wszystkie drogi prowadzą do Comedoru. A w przypadku miasta Oaxaca na targ Mercado 20 de Noviembre, gdzie można skosztować wszystkich potraw regionu w niskich cenach. Widać tutaj rzesze lokalsów, a najbardziej obłożone przez nich stoły wskażą miejsca z najsmaczniejszym jedzeniem. Wystarczy wziąć do ręki kartę i wybrać jedną z wielu potraw.

No ale właśnie, co tu właściwie zjeść?

  • Po pierwsze (i drugie, i trzecie) – Mole! Negro, amarillo i blanco – pyszne sosy na bazie czekolady oraz chilli. Często w towarzystwie kurczaka. I chociaż z pozoru brzmi to dziwnie to kurczak z czekoladą może okazać się bombą smakową, po której zakupicie kilogramy pasty mole do przygotowania podobnego połączenia w domu.
  • Następnie tlayudas – żartobliwie nazywane przez nas meksykańską pizzą (raz powiedzieliśmy tak do Meksykanina, nie próbujcie tego w hostelu!). Chrupiący placek z pastą fasolową oraz przeróżnymi dodatkami. Spróbujcie w wersji z flor de calabaza – kwiatem dyni. Jest to lokalny dodatek, który pojawia się praktycznie tylko w kuchni stanu Oaxaca. Ah, nie ubierajcie ładnych ubrań na bazar (chociaż nie wiem czy ktokolwiek tak robi). Prawdopodobnie Tlayuda pozbawi Was resztek godności, pozostawiając w swoim otoczeniu pobojowisko.
Tlayuda z flor de calabaza
  • Chapulines – opcja dla tych najodważniejszych albo zaprawionych w boju. Nic innego jak koniki polne. Często z dodatkiem chilli i limonki (co tu właściwie jest bez tych dodatków?). Przekąska serwowana często do Mezcalu (o alkoholach będzie innym razem, już nie mogę się doczekać).
  • Quesillo – przepyszny regionalny ser, przypominający krzyżówkę mozarelli z oscypkiem. Świetnie nadaje się na pizzę, dlatego stanowi nieodłączny element Tlayudas (no przyznajcie, że to prawie jak pizza). Można kupić go praktycznie w każdym rejonie Meksyku, ale w Oaxaca jest najtańszy, a to już wystarczający argument. I oczywiście najświeższy, rzecz jasna.
  • Czekolada – troszkę już wcześniej było na ten temat, ale Oaxaca słynie ze swojej czekolady. Najbardziej popularna czekoladziarnia to Mayordomo. I chociaż my nie zostaliśmy jej wiernymi fanami (no dobra, Kamil po kilku kubkach zakupił 0,5kg do domu, ale to się nie liczy) to warto odwiedzić tego meksykańskiego Wedla i przekonać się na własne kubki smakowe czy jest to czekolada dla Was. Chociaż czekolada to może nie najlepsze określenie, napój przypomina bardziej kakao. Obowiązkowo z cukrem i cynamonem. Zapomniałam wspomnieć – tutaj czekolady raczej się nie je, a pije.
Vegan Tacos

Haftowane koszule i papugi na kapeluszach

Oczywiście nie tylko jedzeniem Oaxaca żyje. Być może lokalna kuchnia ma nawet mniejsze znaczenie, gdy zestawimy ją z główną chlubą regionu – rękodziełem. Nie wyjaśniliśmy w końcu jeszcze, co na tych licznych straganach w mieście się znajduje.

KOLORY. Mnóstwo kolorów, na przeróżnych haftowanych tkaninach – kocach, sukienkach, poszewkach na poduszki i malutkich ściereczkach na tortille. Przy każdym stoisku coś się dzieje – starsza babuszka haftuje kwiaty na bluzce, obok pewien Pan rzeźbi koliberka w drewnie. Kawałek dalej młody chłopak maluje papugę na kapeluszu z szerokim rondem, a Pani z dzieckiem na plecach plecie bransoletkę z muliny. Wszystkie te wspaniałe wyroby znajdują się na dwóch gigantycznych bazarach: Mercado de Abastos i Mercado Juárez. jednak nie widzieliśmy żadnej granicy pomiędzy nimi. Mieliśmy wrażenie, ze cała Oaxaca to jeden gigantyczny dom handlowy, gdzie wszyscy albo coś sprzedają albo kupują. Chyba nie ma lepszej definicji zakupowego szału.

I najwspanialsze jest to, że wszystkie te kolorowe stroje to nie pic na wodę dla głupiego turysty, a faktyczne ubiory lokalnych kobiet (zwłaszcza starszych). Które wyglądają cudownie w długich tkaninach, przepasanych pasami w kwiatowe wzory. Z satynowymi wstążkami o pastelowych odcieniach, wplecionymi w czarne grube warkocze.

Gdzie pachnie Chińczykiem

Jednak, aby nie było tak kolorowo (dosłownie!) to oczywiście wystarczy zboczyć jedynie kawałek z głównych ulic, aby wpaść w zagłębie chińszczyzny. I nie mam tu niestety na myśli kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Tylko tony zabawek, biżuterii i odzieży pachnących plastikiem. Ta ostatnia dumnie okraszona logami najpopularniejszych marek. Tak więc możemy w Oaxaca kupić koszulkę Gucci za 50 czy spodnie z Lewisa za 150 pesos. Niepowtarzalna okazja, kto by nie skorzystał (podnosimy rękę).

Oaxaca, Monte Alban

Wstajemy z samego rana, by odwiedzić strefę archeologiczną w Monte Alban, czyli centrum kulturalne Mezoameryki, położone aż 2000m nad poziomem morza! Plemię, które tu przybyło, postanowiło zrównać górę i wybudować wszystkie budowle na całkowicie płaskim terenie. Wciąż odkryte zostało jedynie 10% tego miejsca, a prace archeologiczne nie ustają (później zobaczymy skupiska archeologów, którzy malutkimi szczoteczkami osypują pył z kamieni).

Wiemy, że mamy dwie opcje: pojechać busem turystycznym (za 40 pesos) lub złapać colectivo (8 pesos). Wybieramy więc drugą opcję i staramy się znaleźć miejsce, z którego odjeżdża nasze wspołdzielone taxi. Jest to jednak proste jedynie w teorii i po półtoragodzinnym spacerze – poddajemy się. Stoimy idealnie w miejscu, gdzie na mapie znajduje się domniemany przystanek. Widzimy, jak odjeżdża bus turystyczny. Ostatni, którym mogliśmy wyjechać, by załapać się na limit osób do ruin.

Więc spacerek, nigdy z górki

Postanawiamy iść na piechotę, toż to tylko 6,5 km spacerku. O rany, dlaczego google maps nie daje ostrzeżenia „Cała trasa pod górę, lepiej jedź autobusem” (w sumie to mogliśmy się domyślić, skoro idziemy na szczyt zrównanej góry. Po prostu trzeba na kogoś zwalić). Jesteśmy niesamowicie zmęczeni, czerwoni i pot leje się z nas jak woda. Ja muszę robić przystanki co 15 min, bo zamiast ślicznych widoczków, mam wyłącznie ciemność przed oczami. Przed następnym wyjazdem codziennie 10 km na bieżni, obiecuję.

Jesteśmy w połowie drogi, gdy widzimy zejście na ulicę. Lokalne dzieciaki krzyczą do nas z pytaniem czy idziemy na Ruiny. Potwierdzamy, więc pokazują na stromą ścieżkę pomiędzy drzewami. Patrzymy na mapę, faktycznie. Ok google, teraz przesadziłeś. Wspinamy się po kamieniach, łapię się za gałązkę i wbijam sobie jakieś kolce w rękę. Nie będę mogła ich wyciągnąć przez najbliższy tydzień, jeszcze o tym nie wiem. Wychodzimy na łąkę i idziemy wyznaczoną ścieżką, licząc, że to jeszcze nie jest ten dzień, w którym zobaczymy węża lub pająka wielkości małego kotka. Udaje nam się wdrapać i wychodzimy na polanę, z której rozpościera się cudowny widok na miasto. Spacer jednak czymś popłacił, jest przepięknie.

Podziwiamy panoramę i ledwo zipiąc, zatrzymujemy się na zdjęcia. Delikatny wiatr rozwiewa nam włosy, dając ukojenie w ukropie. Wreszcie czujemy satysfakcję. To są te malutkie chwile, które pozwalają nam poczuć szczęście. Gdyby nie uciekł nam bus, nie znaleźlibyśmy tego miejsca. Czy warto? Nie wiem. W tamtej chwili, na te kilka minut, zmęczenie jednak przestało nam przeszkadzać.

Ruszamy na eksplorację Białej Góry

Wychodzimy na ulicę, skąd mamy już proste dojście do Ruin. Obok nas ktoś biegnie, podziwiam i nie dowierzam. Udaje nam się kupić wejściówki za 80 pesos, wyrobiliśmy się! Szczęśliwi, rozpoczynamy eksplorację miasta. Magicznego terenu, gdzie czujemy klimat poprzedniej cywilizacji. Spędzamy kilka godzin, włócząc się między piramidami, pokonując strome schody i podziwiając przyrodę. To jedna z ciekawszych atrakcji, których zaznaliśmy w Meksyku. I z jednej strony cieszymy się z jej małej popularności, ponieważ oprócz nas spaceruje tutaj zaledwie kilka osób. Z drugiej strony nie rozumiemy, dlaczego nie ma tu chmary turystów. To zdecydowanie najbardziej klimatyczna strefa na naszej trasie.

Jednym z ciekawszych zachowanych zabytków w Monte Alban są malowidła, przestawiające „tancerzy”. Czyli ludzi w różnych dziwnych pozach. Nazwani zostali tak dość optymistycznie, ponieważ wciąż nie wiadomo, czy nie były to przypadkiem ofiary poświęcane bogom. Ja natomiast robię tu najbardziej cringową sesję w dorosłym życiu (tego widoku Wam oszczędzę).

Czujemy się jak odkrywcy nieznanego Świata, przemierzając kolejne kamienne schody w poszukaniu coraz to bardziej ukrytych piramid oraz ruin budynków mieszkalnych. Tutaj nagraliśmy też ulubiony filmik z wyjazdu, na którym urządzamy room tour po naszym nowym domu (kiedyś pojawi się na youtube, najpierw musimy zwalczyć popowrotowe lenistwo).

Jeżeli chcielibyście zobaczyć strefę wolną od taśm zagradzających, znaków zakazu na każdym kroku i sprzedawców pamiątek z jaguarzymi gwizdkami (czy jak to się właściwie nazywa?) to koniecznie musicie odwiedzić Monte Alban. Może same mury oraz piramidy nie są tu najlepiej zachowane, być może sama strefa nie jest gigantycznie duża i imponująca, być może wypocicie siódme poty wchodząc i schodząc z kolejnych schodów. Jednak miejsce otrzymuje od nas dużą gwiazdkę z rekomendacją. Bo zabytki odwiedzamy dla klimatu, a jego Monte Alban ma aż nadto.

Wracamy po prawie 4 godzinach spacerku. Jak dobrze, że przy wyjściu czeka bus turystyczny. Już nie kręcimy nosem na 40 pesos, tylko zadowoleni zajmujemy miejsca.

Informacje organizacyjne:

  • W czasie zarazy covidowej trzeba pilnować dziennego limitu wejść, najlepiej być na samym otwarciu obiektu (dzięki temu można uniknąć również tłumów oraz palącego słońca). Wejściówka kosztuje 80 pesos.
  • Bus turystyczny odjeżdża spod hotelu Rivera del Angel (jest oznaczony na mapie google), bilet w jedną stronę kosztuje 40 pesos (można od razu zakupić powrotny). Poniżej godziny odjazdów z Monte Alban:

Oaxaca, wyjazd do Puerto

Dziś nie mamy żadnych planów. Wiemy za to, że olejku na pewno nam nie starczy na opalanie się przy oceanie. Idziemy spacerkiem na wycieczkę do Walmartu, by zrobić tańsze zakupy, zanim wybierzemy się nad wybrzeże.

Gdy nasza trasa zbacza z głównej ulicy, doznajemy szoku. Głośne Zocalo zamienia się w malownicze uliczki, kolorowe domki i cudowną atmosferę kolonialnego miasteczka. Chodzimy od uliczki do uliczki, robiąc coraz piękniejsze zdjęcia na tle gór otaczających Oaxacę. Trafiamy do parku, gdzie lokalsi odpoczywają na ławkach, jedząc tacosy z pobliskiego stoiska. Czujemy spokój, którego tak tu brakowało. Zdajemy sobie sprawę, że wcale nie poznaliśmy miasta. I że chcielibyśmy zostać tutaj chwilę dłużej, by móc je poznać.

Łapiemy więc ostatnie gorące churrosy na śniadanie, najtańsze jakie zjemy w Meksyku – 10 pesos za 4 sztuki. Posypane cukrem, ponieważ te z regionalną czekoladą nie przypadły nam do gustu (nie wiem czy powinnam się przyznawać). Zagryzamy je, siedząc na ławce przed Santo Domingo de Guzman, najpopularniejszym kościołem Oaxaca.

Wyglądacie pięknie! – zaczepia nas grajek w kolorowym, hipisowskim stroju z wielkim uśmiechem na ustach. I taki sam uśmiech pojawia się na naszych. Szczególnie, gdy zdajemy sobie sprawę, że takich słów nigdy wcześniej nie usłyszeliśmy od obcych osób na ulicy. Tutaj wszystko jest piękne. Ludzie i słowa, bardzo odmienne od naszych i potrafiące zrobić dzień. Obecny i kilka kolejnych.

Czas ruszać w drogę, obejrzeć palmy

Żegnamy się z kaktusami (to jeszcze nie do końca), kolorami i babciami ubranymi w tradycyjne stroje. Wsiadamy w busa marki OCC, który za trochę ponad 10 godzin, dowiezie nas do Puerto Escondido. Jeżeli ktoś zajrzał teraz w mapę, odpalił GPS i zdziwił się tym długim czasem jazdy to powinien troszkę przybliżyć widok, aż wszystko stanie się jasne.

Drogi są tak kręte, że duży autokar nie jest w stanie przemierzyć tych górskich terenów (na mapie wygląda to trochę jak zygzak w zeszycie przedszkolaka, który uczy się właśnie pisać). Dlatego jedyną opcją jest trasa przez Salina Cruz, co wydłuża przejazd o kilka godzin. No dobra, to nie jedyna opcja. Do wyboru jest również colectivo za 250 pesos, które dowiezie nas w 7,5h. W cenie mamy jednak brak klimatyzacji, WC oraz miejsca na nogi. Wybór oczywiście należy do Was. Jeżeli jednak macie chorobę lokomocyjną to z góry proponuję odrzucić tą drugą opcję. I mimo wszystko wziąć aviomarin, a najlepiej to dwa. Szerokiej drogi (a to się przyda, bo wąskich jest aż za dużo)!

Sprawdź, ile wydaliśmy podczas 2-miesięcznej podróży po Meksyku!


Podziel się

Możesz również polubić

Jeden komentarz

  1. Lindt Home of Chocolate w Zurychu — czekoladowy raj na ziemi

    […] Zobacz więcej Oaxaca – 3 dni w mieście smaków i haftowanych tkanin […]

Dodaj komentarz

Seraphinite AcceleratorOptimized by Seraphinite Accelerator
Turns on site high speed to be attractive for people and search engines.