Wyspy Uros – największa pułapka turystyczna w Peru

Indianie Uros odnaleźli dość ciekawy sposób na ucieczkę przed wrogimi plemionami. Pływające wyspy Uros, których głównym budulcem było Totoro. Wystarczyło jedynie usypać podłoże z grubej trzciny i zamontować dodatkowo kilka kotwic, wykonanych z ciężkich drewnianych palów. Pływające wyspy istnieją jednak do dziś, chociaż nie służą już do ucieczki. A raczej do przyjmowania turystów, łaknących poznać Indiańskie zwyczaje, podczas swojej wizyty nad jeziorem Tititaca.

Skusiliśmy się również, chcąc poczuć pod stopami słomiane wyspy. Zamiast tego, zapoznaliśmy się jednak z komercjalizacją, która swoim poziomem przebija wszelkie inne miejsca, odwiedzone przez nas w Peru. Zapraszamy więc na wycieczkę, na pływające wyspy Uros.

Kupujemy wycieczkę na Wyspy Uros w agencji turystycznej

Od razu po dotarciu do Puno, wybraliśmy się do agencji turystycznej, aby zakupić wycieczkę. I chociaż normalnie nie jesteśmy fanami wycieczek zorganizowanych, to na licznych blogach odnaleźliśmy informację, że jest to tańszy sposób na odwiedzenie pływających wysp Uros (co, jak już wiemy, nie jest prawdą). W jedynej, otwartej o tej porze agencji, zaproponowali nam cenę 30 soli. Nie mieliśmy pojęcia, ile ta przyjemność powinna kosztować, dlatego zmęczeni podróżą, zakupiliśmy swoje bilety na ten sam dzień.

Rejsu czas start

Taksówką zabrani zostaliśmy do portu, gdzie odebrał nas przewodnik. Wskazał nam łódkę, gdzie czekała już reszta naszej grupy. Chociaż do teraz nie jesteśmy pewni, czy nie zostali oni zwerbowani przed przewodnika już podczas pobytu w porcie.

Widoki podczas rejsu nie były zachwycające, jednak jezioro Tititaca robi duże wrażenie. Czuliśmy się trochę jak w Meksyku, gdy płynęliśmy na wyspę Cozumel. Woda była równie granatowa i czysta. I chociaż nie jest to morze, łatwo można się pomylić przez jego wielkość oraz głębokość. Ciężko tu wypatrywać brzegu. Po drodze mijaliśmy liczne skupiska trzciny Totora, z której zamieszkujące wyspy Uros ludy budują swoje domki, oraz całe wyspy.

W ciągu 30 minut dopłynęliśmy do pierwszej wyspy, na której stał jedynie samotny domek. Na ganku stała starsza Pani w tradycyjnym stroju, machając w naszą stronę biletami. To tutaj znajduje się pierwszy postój, na opłacenie wejściówki za 2,5 sola. Aż dziw, że akurat tę opłatę mieliśmy w cenie wycieczki.

Wyspa rękodzieła i pewna Pani burmistrzyni

Dopłynęliśmy na dość sporą wyspę, która miała być naszym pierwszym przystankiem. Stawiając dość niepewnie pierwsze kroki, stanęliśmy na tej wielkiej kupie siana. Zdając sobie sprawę z tego, że pod spodem nie ma żadnego innego podłoża i jedynie ta lekka słoma chroni nas przed utonięciem.

Przewodnik poprosił nas o usadowienie się w kółku i przedstawił bosej Burmistrzyni wioski. Następnie to ona przejęła pałeczkę, opowiadając nam o powstaniu pływających wysp oraz o trzcinie, która jest materiałem budulcowym nie tylko samej wyspy, ale również znajdujących się na niej budynków oraz łodzi rybackich.

Wytłumaczyła nam, że nowa warstwa słomy musi być układana na całej wyspie co dwa tygodnie. W innym wypadku woda pokryłaby powierzchnię i pochłonęła ten twór. Wspomniała przy tym, że jest to całkiem prawdopodobnie w najbliższych latach, ponieważ młodzi coraz chętniej wyjeżdżają z wyspy za lepszym życiem. Jednocześnie wielokrotnie podkreślała swoją dumę z tego, że mogła zostać przewodniczącą Wysp. Ponieważ nie od dawna to miejsce mogą piastować kobiety.

Na wyspie próżno jednak szukać mężczyzn. Ponoć wszyscy znajdują się tym czasie na połowach ryb. Prawdą jest jednak, że pokazywane wycieczkom wyspy nie są już w tym czasie zamieszkiwane. Panie domu mają za zadanie odgrywać cały ten teatrzyk, by wciąż móc utrzymywać się z, zachwyconych zwyczajami Indian, turystów.

Nasz przewodnik, w międzyczasie, powtarzał niektóre zdania, tłumacząc je z hiszpańskiego na hiszpański. Prawdopodobnie bardzo chciał czuć się do czegokolwiek potrzebny. Dla naszej dwójki wtrącał również tłumaczenia na angielski. Przypominał sobie o tym mniej więcej co dziesięć pominiętych zdań.

Burmistrzyni natomiast układała na stole kolejne warstwy słomy, imitując powstanie wyspy. Następnie zakończyła swoje dzieło, kładąc nań słomiany domek oraz dwie lalki. Przedstawiające ją z mężem.

Główne źródło utrzymania – nieświadomi turyści

Po zakończeniu teatrzyku kukiełkowego, nastała pora na omówienie dostępnego na wyspie Uros rękodzieła. Burmistrzyni rozpoczęła od wspomnienia o turystach, którzy kilkanaście lat temu przyjeżdzali na wyspy. Lokalne dzieci wyciągały wtedy rączki po dolara czy dwa, za każde zrobione zdjęcie. Dziś pobieranie tipów jest zabronione, aby młodzież mogła docenić wartość pieniądza. Uczą się oni więc rękodzielnictwa, które aktualnie stanowi jedno z dwóch źródeł zarobku.

Wspomniała przy tym również, że jest to wyspa rękodzieła. Na drugiej są restauracje, trzecia natomiast służy za bankomat dla roztrzepanych turystów. I że między tymi wszystkimi wyspami można poruszać się tradycyjną łódką. Za jedyne 20 soli za osobę. Oczywiście nie jest to w cenie wycieczki, tak samo, jak dostępne do zakupu rękodzieło.

Rękodzieło z wysp Uros

Ale pamiątki nie są w cenie

Następnie cała nasza grupa została podzielona w pary i przydzielona do konkretnych domków. Każdy z nich zamieszkiwała jedna rodzina, toteż mieliśmy wejść do ich chatek i usadowić się na leżance. Nasza zajęta była przed dwóch chłopców w wieku szkolnym, który niechętnie opuścili domek, zaabsorbowani grą na smartfonach.

W międzyczasie Pani domu wyciągała wszystkie dostępne na sprzedaż tkaniny, haftowane poszewki na poduszki oraz ubrania. Prezentując nam rzeczy, które możemy (powinniśmy) od niej kupić. Opisując przy tym dostępne wzory i coraz bardziej niecierpliwie powtarzając „To też nie? No kup to”. Spytałam się więc, czy mogłabym najpierw zobaczyć rzeczy, które oferują inne osoby. Przeżuwając głośno gumę, oznajmiła, że zostaliśmy przydzieleni do niej i zakupy możemy zrobić tylko tutaj. Super.

Wymienialiśmy między sobą zakłopotane spojrzenia, oglądając te wszystkie poduszki i czując się coraz bardziej nieswojo. W końcu wymruczałam, że nie mamy miejsca na takie duże rzeczy i mogę kupić jedynie coś niewielkiego. Wskazałam przy tym na stół, znajdujący się na zewnątrz, na którym leżały przeróżne wisiorki czy breloczki. Identyczne z tymi, które mogliśmy wcześniej kupić na straganach w Cusco.

Wciąż zażenowana sytuacją, w której stałam tak, zobligowana do jakiegokolwiek zakupu, znalazłam pierwszy lepszy naszyjnik. Zapłaciłam za niego 10 soli i z ulgą odeszłam od stanowiska, chcąc jak najszybciej odpuścić wyspę. To jednak nie był koniec.

Wszyscy na pokład, wyspy Uros się jeszcze nie skończyły

Po 15 minutach zakupów, zostaliśmy odesłani na pokład łódki zbudowanej ze słomy. Jednak nie tej popularnej, która pojawia się na wszystkich zdjęciach przewodnikowych, i z której słyną wyspy Uros. Nasza była kilka razy większa i wyglądała zupełnie jak normalna łódź, z wyjątkiem dwóch słomianych głów jaguarów, które wystawały z dzioba.

Obligatoryjna opłata 20 soli za 5 minut przejażdżki nie poprawiła nam humorów. I dobiła je doszczętnie dziewczynka, która razem z nami weszła na pokład i zaczęła cichutkim głosem śpiewać piosenki. Na tyle ledwo dosłyszalnie, że Kamil zorientował się dopiero, gdy wyciągnęła do niego rączkę po monetę. Żałuję w takich momentach, że nie mam w sobie wystarczająco asertywności, by odmówić. Tak jak pewien Wenezuelczyk, który był wyraźnie sytuacją zażenowany bardziej od nas. Cóż, przynajmniej nie byliśmy sami w tym cyrku.

Wyspa gastronomiczna

Nie wiem, czego spodziewałam się po dotarciu do brzegu. Ale chyba nie restauracji z cenami, które przebijają 3-krotnie znajdujące się 30 minut stąd Puno. Oraz hotelu, za jedyne 30$ za noc (ale hej, ze śniadaniem!). Dostaliśmy więc kilkadziesiąt minut wolnego czasu na posilenie się, przed powrotem do miasta. W tym momencie już wszyscy uczestnicy wycieczki patrzyli się na siebie z politowaniem, po czym najstarsza z nas położyła się na słomie. W końcu zrobiliśmy tak wszyscy, oczekując jedynie na zakończenie się tej dziwnej sytuacji.

Gdybym więc miała wskazać plusy tej wycieczki, to byłaby to możliwość relaksu na miękkiej trzcinie. Co w zasadzie można zrobić również na polskiej wsi. Drugim plusem byłby natomiast malutki kotek, z którym mogliśmy pobawić się tą trzciną. Chociaż kot również czeka na nas w domu.

Na tym plusy się kończą.

Ile kosztowała wycieczka na Wyspy Uros?

Nasza wycieczka kosztowała więc dużo więcej niż powinna.

  • Wycieczka w agencji turystycznej – 30 soli/osoba
  • Przepłynięcie się łódką – 20 soli/osoba
  • Naszyjnik (wliczam w koszty, bo było to niejako obligatoryjne) – 10 soli

Koszt końcowy: 55 soli/osoba.

Za ile można byłoby zorganizować wycieczkę na Wyspy Uros samemu?

Wystarczyłoby tak naprawdę zakupienie rejsu na Wyspy Uros w porcie miasta Puno. Bilet w dwie strony kosztuje jedynie 10 soli. Jeżeli bardzo zależy Wam na przewodniku, to możecie poprosić jednego ze znajdujących się na łódce o możliwość podłączenia do grupy. Na pewno będzie to kosztowało taniej, niż wykupienie wycieczki w agencji. Następnie doliczyć trzeba 2,5 sola za wjazd na teren wysp. I tyle.

Czy polecamy wycieczkę na Wyspy Uros?

Jak zapewne wywnioskowaliście już z całości wpisu, mamy raczej dość gorzkie odczucia względem wysp Uros. Komercja jest w tym miejscu absolutnie niemożliwa do uniknęcia, wniknęła ona pomiędzy trzciny Totora. I choć ciężko to przyznać, według nas, miejsce żyje już jedynie jako żywy skansen dla nieświadomych turystów.

Jeżeli obserwujecie nas na instagramie, to prawdopodobnie zauważyliście, że jest to jedno z tych miejsc, których staramy się unikać. Miejsc, gdzie Indiańskie plemiona nie mogły zaznać spokoju, wystawiane na pastwę turystów, niczym małpki w zoo. I które wypracowały swoją strategię obrony, komercjalizując swoje wioski. I pokazując turystom to, co chcą zobaczyć. Jednocześnie wyciskając z przyjezdnych każdy możliwy grosz.

Pozostałe posty z naszej podróży po Peru:

Możesz również polubić